"Wszyscy mają prawo do mej miłości, do mej pracy i opieki i wszystkim chcę służyć, wszystkimi się zająć, aby wszystkich Chrystusowi pozyskać", ale "nie odmawiajcie Bogu żadnej ofiary".

Ks. Felicjan Kłoniecki - Sam najpierw wykonywał to, czego nauczał

O Księdzu Kardynale słyszałem jako uczeń gimnazjum, spotykałem się sporadycznie podczas studiów seminaryjnych 1928-1933 i wikariuszowskich 1933-36. Nieco bliżej przy wyjeździe na studia biblijne w Rzymie i podczas nich, bliżej w czasie od listopada 1945 do 1948 jako profesor seminarium duchownego w Gnieźnie i w Poznaniu. Od listopada 1945 do marca 1946 dość często spotykałem Księdza Kardynała przy obiedzie, na który będąc w Gnieźnie przychodził niemal codziennie. Przez niego zostałem wyświęcony, raz wezwany w 1946 na rozmowę teologiczna i personalną w “cztery oczy”. W latach 1936-39 w Rzymie każdego roku relacjonowałem przebieg odbywanych studiów.

Ks. kardynała Augusta Hlonda znałem wyłącznie jako biskupa diecezjalnego i Prymasa Polski. O jego domu rodzinnym, o studiach w kraju i za granicą, o jego młodości, powołaniu, pracy kapłańskiej w Zgromadzeniu Księży Salezjanów nie potrafię nic powiedzieć. Mogę jednak zaświadczyć, iż o życiu jego przed biskupstwem ani w kraju ani za granicą nie słyszałem nic ujemnego, nie słyszałem żadnych zastrzeżeń, żadnej krytyki wytykającej nie tylko potknięcia taktyczne, ale i błędy i niedociągnięcia płynące z niewłaściwie sterowanej woli.

Rozmawiając z Księdzem Kardynałem więcej razy, tak w kontakcie indywidualnym jak i w mniejszym lub większym zespole, stwierdziłem bez trudu, że zawsze był opanowany (bez uniesienia), spokojny, rzeczowy i jasny nakazujący uszanowanie wobec władzy, którą sprawował, ale jednocześnie budzący zaufanie. Podchodził z jak najszerzej pojętym humanizmem i liberalizmem chrześcijańskim. Szanował każdego człowieka, nawet najmniejszego i najmniej znaczącego. Nigdy nie poniżył, nie dawał odczuć własnej wyższości czy władzy. Był dyskretny, nie mówił o drugich, nigdy zaś źle. Z całkowitym spokojem ujmował nawet trudne problemy. Rozstrzygał delikatnie ale stanowczo. Odnosiło się wrażenie, że obchodzi go tylko problem i jego sprawiedliwe, rzeczowe ustawienie, nie chciałby jednak przy tym w jakikolwiek sposób urazić godność człowieka, nawet winnego. Ani sam nie zauważyłem, ani nie słyszałem by miał jakieś wady, jakieś osobiste pasje, jakąś stronniczość, by miał w sobie cokolwiek rażącego lub odpychającego. W kontakcie był bliski, ale równocześnie z dystansem, który uniemożliwiał jakąkolwiek poufałość czy niegrzeczność. Wiedział jaką pełni funkcję w Kościele, w Narodzie i państwie, świadom był tego, że przewodzi, decyduje. Nigdy jednak nie dostrzegłem, by się cieszył z posiadanej godności, by się nią szczycił, by swą wyższość pokazywał, by dbał o swoją chwałę.

Kto się do niego zbliżył, rychło dostrzegł, że Kardynał jest nie tylko kapłanem, biskupem i Prymasem, ale równocześnie i chrześcijaninem, który najpierw sam wykonuje to, czego naucza. Nie miałem wglądu w prywatne życie Kardynała, w środowisko, w którym mieszkał, żył, pracował, modlił się wypoczywał. Widziałem jednak, że kocha zbawienie, Kościół, że nauka Kościoła jest dla niego życiem, jest istotnym sensem jego życia. Nie widziałem go jak się modlił, medytował, spowiadał, ale patrząc na jego postawę, na jego mowę (nawet nie o sprawach Kościoła), na jego gesty, na sposób prowadzenia rozmowy, występowanie w liturgii, w funkcjach kapłańskich i biskupich, byłem pewny, bez jakichkolwiek zastrzeżeń, że wypełnia je jak najdokładniej i w duchu ascezy kapłańskiej. Nie widziałem Księdza Kardynała w czasie, gdy był tylko kapłanem. Patrzyłem na niego jednak, gdy już jako biskup sprawował Mszę św. Mogę zaświadczyć, że odprawiał ją pobożnie, pokornie, ze skupieniem; w pobożności jego jednak nie było nic sztucznego, nic emocjonalnego, choć odprawiał ją dla wiernych, sprawował ją tak jak gdyby przy tym był tylko Bóg i on sam. Wiadomo mi, że miał spowiednika, do którego udawał się regularnie, ale nic więcej o tym nie wiem. Raz gdy musiał w Gnieźnie pozostać dłużej niż zaplanował, poprosił, by go skontaktowano ze wskazanym kapłanem. Sądzę, że dla odbycia spowiedzi.

Odnośnie Stolicy Apostolskiej był jak najwierniej oddany Ojcu Świętemu i Kościołowi pojętemu jako Ciało Chrystusa. O Kościele mówił tylko dobrze, podobnie i o Ojcu św., choć po wojnie 1939-45 zaistniały problemy bardzo delikatne, w których taktykę Piusa XII przyjmowano krytycznie. Ksiądz Kardynał nie wypowiadał się na ten temat ani negatywnie, ani pozytywnie, po prostu tematu tego nie tykał zewnętrznie, a sądzę i wewnętrznie duchem katolickim z czcią i miłością oddany, wypowiedzenie się jedno czy drugie mogłoby mijać się z prawdą, dlatego milczał. Znal naukę Kościoła i jego aktualny plan działania zbawczego, włączył się weń w tzw. Akcji Katolickiej z całym zapałem, wypowiadał się o jego celowości i o roli parafii w jego wykonaniu. Napisał wspaniały list o życiu parafialnym. Zorganizował Akcje Katolicka na wszystkich szczeblach, nadał jej struktury i ustawiał ludzi.

Znał naukę filozoficzną i teologiczną i umiał ją wprowadzić w oddziaływanie Kościoła (świadczą o tym jego listy pasterskie). Umiał też naukę Kościoła dobrze powiązać z naukami humanistycznymi (psychologia, socjologia). Znał dobrze język polski, umiał go stosować literacko. Był świadom siły oddziaływania pięknej mowy niosącej orędzie ewangelijne.

Znał również grę na fortepianie, był wrażliwy na estetykę tak budowy świątyń, jak i gry organowej oraz śpiewu. Nie mogę powiedzieć, bo nie wiem dokładnie, zamiłowanie do gry na fortepianie szło aż do zdolności muzycznych kompozycyjnych. Coś o tym mówiono.

Przez dłuższy czas pasterzowania Ksiądz Kardynał głosił kazania bardzo rzadko, ograniczał się natomiast do końcowych kilku słów pasterskich. Wszystkie jednak jego przemówienia były pisane, opracowane z największą precyzją, choć były to przemówienia – tego charakteru nie traciły nigdy – były jednak elaboratami gruntownie ustawionymi, z bogatą dokumentacją teologiczną, kościelną, historyczną. Takim też przemówieniem była homilia na poświęcenia katedry w roku 1946.

Do homilii w ścisłym tego słowa znaczeniu przeszedł Ksiądz Kardynał pod koniec swego życia, gdy wizytował pastersko parafie, wygłaszając kazania-homilie, które były prawdziwymi perłami pasterskiego “praeconium”, a w których Kardynał przejawiał całą głębię znajomości teologicznej, wielkie umiłowanie Kościoła i ludu Bożego i swoją troskę pasterską, pragnąc dotrzeć wszędzie, do każdego, w nich także po mistrzowsku dostosowywał Pismo św. do aktualnego stanu życia religijnego w parafii. Sam tych kazań nie słyszałem, opowiadał mi jednak jeden kapłan z archidiecezji warszawskiej, który w tych pasterskich wizytacjach towarzyszył Kardynałowi.

Na temat stosunku Kardynała do biskupów nie potrafię nic większego, konkretnego powiedzieć, tyle tylko na podstawie urywkowych wynurzeń niektórych biskupów mogłem wysnuć, że w każdym spotkaniu z nimi kardynał był i bliski i daleki, bezpośredni a jednak taktycznie z dystansem, mówili o tych spotkaniach jako o czymś co było bardzo proste i naturalne a jednak całkowicie w atmosferze nadprzyrodzonej.

Kardynał zajęty prowadzeniem polityki Kościoła jako Prymas, nie spotykał się zbyt często z kapłanami w archidiecezjach, z wyjątkiem najbliższych współpracowników. Kapłani jednak zbliżali się do niego w różnych okolicznościach życia archidiecezjalnego. Wszyscy, którzy o takim spotkaniu mówili, uważali je naprawdę za piękny odcinek życia, w którym zbliżał się do nich z szacunkiem i zaufaniem jako ojciec, a równocześnie i jako ich zwierzchnik mocą przez Boga powierzonego im urzędu. Jakakolwiek była tematyka spotkania, wydźwięk jej jednak zawsze pozostawał pozytywny, wywoływał aprobatę stanowiska Kardynała.

Kardynał w takich kontaktach nigdy nie czynił wbrew czy obok prawa kanonicznego, nigdy nie mówił, że petent to co otrzymuje (nominacje, odznaczenia) jemu osobiście zawdzięcza. Stwierdzał, że opinia nie jego ale Kościoła była pozytywna i że to Kościół przydziela (a nie on). Obserwowałem to później i nieraz nad tym reflektowałem, nieraz bolałem, nie mogąc przeciwdziałać. Gdy Kardynał wysyłał kogo na studia specjalne, gdy awansował, wpierw wzywał opinii tych, którzy w tej sprawie mogli i powinni mieć co do powiedzenia, a dopiero po zapoznaniu się z nimi podejmował decyzję. Nigdy nie udzielał dyspens, zwolnień bez zapytania o opinię tych, którzy w tej dziedzinie byli postawieni. Nigdy bez zgody czy rady, czy wysłuchania kogo Prawo nakazuje, nie wydawał dekretów, nominacji. Nigdy też zainteresowanemu nie mówił, że akt taki jemu zawdzięcza.

Każdemu kapłanowi okazywał szacunek, nigdy nikomu, nawet klerykowi nie mówił “per ty”. Podczas studiów przedstawiłem konkretny problem osobisty. Przedstawiając jednak, wprost o decyzje nie mając odwagi prosić, otrzymałem odpowiedź, że mam zaufanie diecezji i biskupa, którzy oczekują, bym decydując według swego sądu, okazał się godnym okazywanego mi zaufania. Takie stanowisko mobilizowało bardziej, gdyby mi drogę wprost pokazano. Nigdy też nie mówił, że mamy się spieszyć, że nas przynagla, raz tylko powiedział, że mamy zaufanie diecezji i jej pasterza i że to zaufanie ma prowadzić do własnych decyzji.

Kardynał rozumiał dobrze myśli Akcji Katolickiej i z gorliwością ale i ze spokojem poustawiał ludzi, także świeckich, pomyślał o prasie, zadbał o kontakty międzynarodowe, wielokrotnie omawiał z katolikami świeckimi problemy poszczególnych członków Akcji Katolickiej. W wypadku uchybień wkraczał spokojnie, rzeczowo, ale kategorycznie, nie łamał jednak człowieka, który zawinił, choć zastosował dystans.

Ksiądz Kardynał oddał się całym sercem sprawie Akcji Katolickiej nie tylko dlatego, że był to kierunek ustalony i postulowany przez Kościół (Piusa XI) ale i stąd, że najpełniej podzielał to stanowisko i jego analizy religijno-społeczne prowadziły do tych samych wniosków.

W dziedzinie socjalnej (podział prywatnej ziemi obszarniczej między obywateli) wywołał rozdźwięk między nim a niektórymi obszarnikami pracującymi w akcji Katolickiej, a nawet wycofanie się ich z pracy kościelnej. Kardynał jednak z tego słusznego stanowiska nie ustąpił mimo iż bolał na utratą ludzi silnie stojących po stronie Kościoła. Względy ludzkie nie odgrywały u niego żadnej roli.

Wiem, że Kardynał jako opiekun uchodźstwa polskiego żywo interesował się sprawami narodowymi i religijnymi emigrantów czasowych i stałych. Raz w roku była nawet zewnętrzna uroczystość kościelna poświęcona trosce o emigrantów. Nie wiem natomiast jak zrodziła się myśl założenia zgromadzenia zakonnego, które miałoby zająć się formowaniem w kraju kapłanów dla Polaków za granicą. Wiem tylko, że gdy chrystusowcy powstali, Zgromadzenie stało się “okiem w głowie” Kardynała. Jego rozwój entuzjazmował go, wspierał go silnie duchowym poparciem, zabiegał o przysyłanie mu powołań kapłańskich, może i wspierał materialnie, ale tych spraw nie znam.

Wiadomo mi, że wobec zbliżającej się wojny w 1939 r. Kardynał wydał zarządzenie odnośnie prowadzenia opieki duszpasterskiej w czasie wojny, że polecał w nim pozostawanie kapłanów związanych z duszpasterstwem, że sam zapowiedział, że też pozostanie na stanowisku i na miejscu. Wiadomo mi, że potem etapami opuścił kraj uchodząc przed najeźdźcą, że przez Rumunię dotarł najpierw do Rzymu, potem do Francji, że w pobliżu Lourdes dostał się w ręce Niemców, przed którymi uciekał. W swojej tułaczce czynił wiele dobrego dla Polski, dla uchodźców polskich, dla kapłanów. Opuszczenie kraju, gdy się nakazało kapłanom trwanie na miejscu, było komentowane negatywnie i pozytywnie. Dyskutanci zajęli dwa przeciwstawne stanowiska. Nie potrafię sprawy właściwie ocenić. Nie sądzę, by racje mieli ci, którzy zdecydowanie tłumaczą to opuszczenie kraju na niekorzyść postawy kościelnej i narodowej Kardynała. Kardynałowi na pewno przyświecały jakieś ważne względy.

Uważam, że Kardynał, jak prawie wszyscy Polacy, w tamtej chwili nie orientował się w sytuacji, jaką zaskoczenie niemieckie spowodowało i nie widział w nagłości wypadków innych możliwości wyboru. Jakkolwiek by się te sprawy oceniało, trzeba wziąć pod uwagę ogólną taktykę Bożą, która żadnego człowieka nie oszczędza przed upokorzeniem i zawstydzeniem, każdego zbawiając drogą pokuty i nawrócenia. Większość świętych dochodziło do doskonałości po pochyłej drodze słabości i pokuty. Tułacza dola, jaka spotkała Kardynała w czasie II wojny światowej nosiła w sobie nie tylko okazję, ale i fakt czynnej pokuty.

Druk: Kardynał August Hlond. Prymas Polski. Współcześni wspominają Sługę Bożego kard. Augusta Hlonda, s. 117-123.