Po raz pierwszy zetknąłem się z kard. Augustem Hlondem, wówczas młodym dyrektorem powstającego zakładu salezjańskiego w Przemyślu, z okazji imienin ks. Emanuela Manassero, w Oświęcimiu dnia 26 marca 1908 roku Byłem wtedy aspirantem. Miał do nas słówko wieczorne o kwietyźmie. Następnie spotkałem się z nim w Wiedniu już z jako moim bezpośrednim przełożonym. Przebywałem w tamtejszym zakładzie na Hagenmullergasse 43 od 1911 do 1914 roku, pracując w charakterze kucharza, czasem zastępcy portiera (zwłaszcza w nocy) i pomocnika w biurze. Ponieważ znałem bardzo dobrze niemiecki, gdyż pochodziłem z Pomorza i szybko nauczyłem się pisać na maszynie marki “Unterwood”, byłem bardzo potrzebny ks. dyrektorowi Hlondowi, przepisując mu różne urzędowe pisma i pomagając w korespondencji. Zetknięcie z jego osobą na terenie wiedeńskim wywarło na mnie dodatnie, powiem raczej -jak najlepsze – wrażenie. Był nadzwyczaj uprzejmy i ta cecha rzucała się w oczy niemal od pierwszego z nim spotkania. Czasem ta uprzejmość – tak wyczuwałem – zdawała się być nieco sztuczna czy dyplomatyczna, gdyż nieraz musiała go ona kosztować bardzo dużo, zwłaszcza przez opanowanie swych nerwów. Powitał mnie w Wiedniu bardzo serdecznie, a jako Polakowi okazywał mi szczera życzliwość, choć wszystkich współbraci zawsze i wszędzie traktował równo. Należy dodać, że czuł się zawsze Polakiem, choć tego nie okazywał na zewnątrz. Niemniej otoczenie zdawało sobie sprawę z jego polskiego pochodzenia. Do wszystkich współbraci odnosił się z szacunkiem, bez względu na narodowość, pochodzenie i język. Sprawozdania przyjmował ode mnie po niemiecku, natomiast spowiadałem się u niego po polsku. Konferencje do ogółu współbraci jak i do pomocników salezjańskich ze względów zrozumiałych wygłaszał w języku niemieckim, nigdy jednak nie słyszałem, by w nim głosił kazania do wiernych. Jedynym wyjątkiem były ulubione przez niego nowenny do Maryi Wspomożycielki, na których głosił po niemiecku krótkie gorące nauki. Cieszył się u wszystkich współbraci bez wyjątku, jak u młodzieży i pomocników salezjańskich, a przede wszystkim u władz kościelnych ogromnym wzięciem, sympatia i życzliwością, tudzież szacunkiem mimo młodego wieku. Jako przykład podam dwa fakty. Pierwszy miał miejsce z okazji przyjazdu generała Towarzystwa Salezjańskiego ks. Pawła Albery do Wiednia w 1912 roku Cała sala teatralna była wypełniona po brzegi pomocnikami salezjańskimi, a pierwsze trzy rzędy zajęli przedstawiciele wyższego duchowieństwa z biskupami na czele. Było to świadectwo ogromnego wzięcia ks. dyrektora Hlonda ze strony wiedeńczyków, których zapalił gorąco do dzieła ks. Bosko. W związku z przyjazdem Generała i powitaniem go przez pomocników salezjańskich Wiednia, głoszona przez generała konferencję tłumaczył z miejsca na niemiecki ks. dyrektor Hlond. Na początku tłumaczenia każdego zdania ks. Hlond dodawał charakterystyczne: “Don Albera spricht…”. Przy tej okazji dodam, że niemieckim władał świetnie, znał również dobrze język włoski. To dało się zauważyć na konferencji wspomnianej przed chwilą i z okazji przyjazdów ks. P. Tirone, z którym zawsze rozmawiał po włosku. Drugi fakt, na który patrzyłem własnymi oczami. Pomocnicy a zwłaszcza pomocnice salezjańskie były oczarowane jego sposobem bycia i umiejętnością nawiązywania kontaktów. Ks. dyrektor Hlond, mający jakiś dziwny fluid czy magnes w przyciąganiu ku sobie ludzi, z tą samą grzecznością i wyszukaną uprzejmością traktował każdego na równi. Nie robił żadnych wyjątków. Była to tajemnica jego osobowości i sekret jego oddziaływania na innych, chyba tylko jemu samemu wiadomy. Toteż jego pobyt w Wiedniu był opatrznościowy. Dzięki swym walorom intelektualnym i moralnym oraz darowi dyplomatycznemu dzięki duchowi poświęcenia i ofiary, dzięki znajomościom na najwyższych szczeblach hierarchii kościelnej i państwowej utrwalił w ówczesnej Austrii byt dzieła salezjańskiego jako dyrektor, a później już jako inspektor na długie lata. Jego następca, ks. Jerzy Ring, Niemiec z pochodzenia, zupełna antyteza ks. dyrektora Hlonda, nawet pod względem wyglądu fizycznego w zestawieniu z nim, zawsze pełnym humoru, werwy i energii, musiał zejść na drugi plan. Nie mógł mu. niestety, dotrzymać w niczym kroku, choć sam był wzorowym zakonnikiem i dobrym człowiekiem.
Ks. dyrektor Hlond zaczął też pisać życiorys księcia Augusta Czartoryskiego. Pamiętam, że w związku z tym wyjeżdżał z Wiednia do Sieniawy. Nie ukończył go, bo z chwilą nominacji na administratora apostolskiego Śląska, dalszą redakcję tej pracy zlecił ks. J. Ślusarczykowi. Ks. Hlond zajmował się także budową zakładu salezjańskiego w Unterwaldosdorf pod Wiedniem. Wszystkie sprawy związane z tym przedsięwzięciem załatwiał osobiście w Wiedniu, zwłaszcza gdy chodziło o konsultacje z inżynierami, raz po raz udając się na miejsce budowy, celem lustracji postępu w pracy. Ale też w związku z tym był przepracowany i przeciążony. Jak temu wszystkiemu sprostał – dziwiliśmy się sami. W tym czasie, gdy przyszedłem, urządzał akademie, ćwiczył sztuki sceniczne, był duszą życia Oratorium wiedeńskiego. Toteż młodzież bardzo go lubiła, kochała, ale i on kochał młodzież, czyniąc dla niej wszystko co było możliwe. Później, gdy przyszły różne zajęcia, zwłaszcza budowlane kłopoty, nie mógł się tak młodzieżą bezpośrednio zajmować, jak to czynił przedtem, ale zawsze pragnął być na jej usługi. Mnie bardzo lubił, gdyż chętnie pomagałem mu w jego pracy wychowawczej, występując na scenie czy też w inny sposób biorąc udział w życiu Oratorium. Ks. August Hlond brał także czynny udział w przygotowaniach do Kongresu Eucharystycznego w Wiedniu w 1912 roku. Pamiętam, jak wtedy z Triestu przyjechał do nas ks. Rubino, dyrektor tamtejszego zakładu, z bujną brodą i 72 muzykantami. Ponieważ miał on jakieś bliższe kontakty czy znajomości z dworem cesarskim, grał ze swą orkiestrą na dworze cesarza Franciszka Józefa, zwanym Hofburgiem. Byłem tego naocznym świadkiem. Z okazji Kongresu było wówczas w domu salezjańskim wiele gości, których dyrektor Hlond przyjmował z serdeczną gościnnością. Pamiętam, że wśród nich znajdował się biskup z Malty, który specjalnie przybył na Kongres, by przyglądnąć się zgromadzeniu, ponieważ w niedługim czasie takie międzynarodowe zebranie ku czci Boga Eucharystycznego miało mieć miejsce u niego. (…)
Ks. August Hlond odznaczał się wielką gościnnością. Chętnie widział przy stole ludzi świeckich. Tak np. przebywał dłuższy czas z nami w refektarzu p. Czajkowski, prawdopodobnie dawny kolega przyszłego Prymasa, współtłumacz na język niemiecki “Memorie Biografische” ks. J. Lemoyne. Ile razem z dyrektorem wiedeńskim przetłumaczyli tomów – nie pamiętam. Wśród tych gości znajdował się także brat Prymasa dr Jan Hlond, wówczas student medycyny. (…) Pomagał on też bratu, załatwiając różne sprawy, związane z zakładem. Gdy ks. Albera przyjechał zwizytować dom w Wiedniu, nie był wtedy zadowolony z tego, że salezjanie i inni goście na stałe przebywają w jednym wspólnym refektarzu. Nakazał wtedy ich odłączyć. Stworzono wtenczas osobną jadalnię dla gości.
W tym też czasie ks. Hlond przebywał w klinice w Wiedniu, ponieważ zachorował na oczy. Zdarzyło się raz, że przez nieostrożność dostały mi się do oczu odpryski betonu rozżarzonego rozpalonym żelazkiem do prasowania. Musiałem udać się natychmiast do szpitala, a raczej mnie zaprowadzono. Wówczas spotkałem ks. dyrektora Hlonda z obwiązaną głową, leczącego się także na oczy. Przyszedł zaraz do mnie, radząc mi do kogo najlepiej się zwrócić, by uniknąć komplikacji.
Ks. Hlond pilnował z całą sumiennością życia zakonnego. Był salezjaninem w każdym calu. Spełniał na równi z nami wszystkie praktyki salezjańskie. Był pobożny, ale jego pobożność nie rzucała się nam nigdy w oczy. Był pod tym względem naturalny. Był niezwykle obowiązkowy. Nigdy nigdzie się nie spóźniał, zawsze wszystko robił w swoim czasie, można było tylko postawić pytanie, kiedy miał czas to wszystko zrobić. Mówiono, że już jako kleryk odznaczał się wielką obowiązkowością. Gdy bowiem odwiedziła go matka w Oświęcimiu, prędzej z nią nie chciał się spotkać, zanim nie zaprowadził chłopców do studium. Wspominał mi o tym ks. A. Piechura, salezjanin. W kościele grywał na fisharmonium podczas nabożeństwa. Wieczorem zaś dało się zauważyć, jak chodził po pokoju i odmawiał różaniec. Wśród tysięcznych zajęć na wszystko miał czas, zawsze uśmiechnięty, spokojny, opanowany. Nadzwyczaj wesoły, lubiący dowcip i pełen humoru przy stole, rozładowywał atmosferę, aż się temu dziwił ks. Tirone, ówczesny inspektor. Toteż cieszył się – jak już wspomniałem – ogólną sympatią, szacunkiem i życzliwością. Jak później słyszałem w Wiedniu gościł u siebie przyszłego papieża Piusa XI, ówczesnego nuncjusza apostolskiego w naszej ojczyźnie. Gdy w 1927 roku został kardynałem i pojechał do Rzymu po kapelusz kardynalski, wówczas z Warszawy pojechałem do Katowic, przywożąc stamtąd insygnia kardynalskie, które tam pozostawił po powrocie ze stolicy chrześcijaństwa. Pamiętam także, jak z jego polecenia odwoziłem do Radnej, do nowicjatu salezjańskiego naszych nowicjuszy, którzy przybyli do Wiednia i nie znali drogi. Odznaczał się bowiem nie tylko gościnnością, ale i niezwykła uczynnością. Później będąc już urzędnikiem kościelnym, w zetknięciu się ze mną, skromnym koadiutorem salezjańskim, okazywał mi zawsze dużo sympatii i życzliwości.
Druk: Kardynał August Hlond. Prymas Polski. Współcześni wspominają Sługę Bożego kard. Augusta Hlonda, s. 51-56.