Poznaliśmy się w Lombriasco w roku 1895. Miał wtedy lat 14 i był uczniem IV klasy gimnazjalnej.
Był to okres największego napływu Polaków do zakładu Salezjańskiego we Włoszech. Przyjazd Augusta, wprzód do Valsalice, a potem do Lombriasco, zbiega się z rokiem śmierci księcia Augusta Czartoryskiego.
Przełożonymi Zakładu w Lombriasco byli wówczas: ks. Robert Riccardi, ks. Jan Verguerra, ks. Franciszek Cattaneo; personel pomocniczy: trzech kleryków narodowości włoskiej i dwóch kleryków Polaków, mianowicie: Józef Kopczyński i Józef Heintzel.
Zrządzeniem przypadku czy Opatrzności, przydzielono mi miejsce w studium blisko Hlonda i już wtenczas, kiedy jeszcze żadnego pojęcia o regulaminie nie miałem, czarowało mnie wprost jego zachowanie się w uczelni, jego postawa i jego pilność. Razu pewnego, gdy widocznie złe pióro bardzo mu drapało przy pisaniu zdania, odruchowo zwróciłem się do niego; nie zapomnę wzroku jakim mnie wtenczas przeszył, dając mi do zrozumienia lepiej, aniżeli wszystkie późniejsze asystencje, jaka powinna na tym miejscu być dyscyplina studenta.
Wszystkich nowo przybyłych dochodziły przelotne wiadomości o jego zdolnościach. Naocznie mogłem się o tym przekonać podczas akademii urządzonej z okazji zakończenia pierwszego półrocza szkolnego w kwietniu 1896 roku. Przez blisko pół godziny bez suflera i bez jakiej bądź notatki streszczał naszpikowana setka dat historię grecka.
Wybitne jego zdolności nie przeszkadzały mu być zawsze i na każdym miejscu nadzwyczaj skromnym. Objawiało się to przede wszystkim na początku roku szkolnego, gdy do zakładu zjeżdżało się około setki młodzieży od 12 do 26 lat różnego stanu. Nie trwało długo, a wszyscy go już znali, do niego się zbliżali, co nie było rzeczą łatwą wobec rozbieżności charakterów. Uśmiech na jego twarzy, sposób jego podejścia do każdego, wytwarzały zdrowe koleżeństwo, torując drogę do późniejszej miłości braterskiej. Zobaczył pewnego razu jak bardzo niezgrabnie oprawiałem jakiś podręcznik. Podczas przerwy zbliża się do mnie prosząc, by i jemu coś oprawić. Nie o moją przysługę mu chodziło, lecz o przyjaciela z powodu swego wieku cokolwiek osamotnionego.
Imponował swą swobodą przy publicznych występach. W ostatni dzień karnawału roku 1896 skomponował tak zabawny prolog przed przedstawieniem wielkiego dramatu, że przełożeni, goście i młodzież więcej mieli zadowolenia z prologu aniżeli z odegrania dramatu.
Nigdy się nie skarżył na różne braki, owszem, gdy mu przypadło znieść coś trudnego potrafił obrócić to w zabawę. Zima roku 1895/96 była nadzwyczaj ciężka. O obuwie skórzane było trudno. August wystarał się u Ks. Prefekta o drewniaki, wybierając sobie bardzo duże. Gdy się nazajutrz w nich pokazał na podwórzu wyprawiając niezgrabne harce, wszyscy pobiegli, by podziwiać jego dowcip.
Już wtenczas zaznaczał się jego talent muzyczny. Grał na małym klarnecie, zawsze z życiem, a jednocześnie z budującą gracją. (…)
Miał pismo nadzwyczaj czytelne, toteż przełożeni posługiwali się nim, chociaż był dopiero w trzeciej klasie, do pisania aktów beatyfikacji i kanonizacji Księdza Bosko.
W sierpniu 1896 roku odjechał z 30 innymi kolegami do nowicjatu. Dla starszych przeznaczono nowicjat w Ivrei, dla młodszych w Foglizzo. Wobec tego przypadł Augustowi nowicjat w Foglizzo. Jeżeli już w Lombriasco był wzorem w nauce i dyscyplinie, to łatwo się domyśleć na jak wysoki szczebel musiała podnieść te cnoty i przymioty atmosfera nowicjatu. Żadnych jednak wiadomości od sierpnia aż do 6 czerwca następnego roku o nim nie posiadam.
Było zwyczajem, że najwybitniejsi w cnocie i nauce nowicjusze obydwu nowicjatów przyjeżdżali w czerwcu do Lombriasco celem złożenia życzeń imieninowych swemu dawnemu dyrektorowi ks. Robertowi Riccardi. Nikt nie przypuszczał, by z Foglizzo przyjechał ktoś inny niż kl. Hlond. I tak też było: swoją osobą zelektryzował całą młodzież w Lombriasco; wiwatom i wywiadom nie było końca.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy nazajutrz, tj. w samą uroczystość św. Roberta, zasiadł August do harmonium, na którym podczas pobytu w Lombriasco nigdy nie ćwiczył i z precyzją odegrał podczas Komunii św. “Veni Creator” z odśpiewaniem wersetu i oracji. Już było wiadomym, że talent muzyczny zakreślał w nim szersze kręgi. Wieczorem odbyła się akademia. Imieninowy adres do Solenizanta opiewający jego dotychczasową wydatną pracą, był pełen pięknych myśli i wzbudził ogólne wrażenie. Od tego wieczoru nawiązały się węzły szczerej przyjaźni między Augustem a kl. Piotrem Tirone, naówczas profesorem, późniejszym prefektem, dyrektorem i magistrem nowicjatu najpierw w Lombriasco, a później na ziemi polskiej.
Po ukończonych uroczystościach w Lombriasco odjechał do swego nowicjatu i przez cztery miesiące byliśmy pozbawieni wszelkiej wiadomości o nim. Prawdziwym entuzjazmem byliśmy przejęci, gdy we wrześniu 1897 roku doszła do nas wieść, że August znajduje się na odpoczynku w Piova, skąd w październiku tego samego roku ma się udać do Rzymu na wyższe studia filozoficzne na Uniwersytecie Gregoriańskim.
Ks. Carlando, późniejszy mój radca szkolny w Ivrei, który przebywał z Augustem w Piova, nie miał dosyć słów pochwały, gdy nam o nim opowiadał.
Podczas jego trzyletniego pobytu na studiach w Rzymie zalegała znów miedzy nami zupełna cisza. Dopiero w maju 1990 roku spotkaliśmy się w Rzymie podczas Wielkiego Jubileuszu. Stał się jeszcze bardziej smukły, coś przybladł, ale dawna wesołość połączona z miłym dowcipem jeszcze więcej się w nim uwydatniły.
Bardzo wydatna przysługę oddał podczas Jubileuszu w Rzymie, gdy całymi godzinami stał na usługach pielgrzymów polskich w wielkim składzie dewocjonaliów w naszym zakładzie w Porta S. Lorenzo.
W czerwcu 1900 doktoryzował się na Uniwersytecie Gregoriańskim, po czym natychmiast odjechał do Turynu, na krótki wypoczynek do Piovy, gdzie ponownie spotkał się z ks. Carlondo. Był to czas, kiedy pierwszy Zakład Salezjański na ziemi polskiej przechodził ciężki kryzys.
W roku 1898 powstał staraniem Czcigodnego Księdza Prałata Andrzeja Knycza, proboszcza oświęcimskiego, pierwszy zakład w tym mieście. Wykupił on z rak żydowskich ruiny kościoła podominikańskiego z przyległym kawałkiem gruntu o obszarze ok. 2 ha. Przybycie pierwszych Salezjanów do Oświęcimia, księży: Franciszka Trawińskiego i Józefa Kopczyńskiego, a kilka miesięcy później kl.: Aleksandra Kotuły, Marcina Dolaty, Zdebla, Lekstona i kilku członków rodziny ks. Trawińskiego napełniło Oświęcim i okolice nieopisana radością. Ofiary na odbudowę ruin oraz wzniesienie gmachu dla celów naukowo -wychowawczych płynęły obficie.
W Niepokalane Poczęcie roku 1899 przybył nowy kierownik – nowy, ale nadzwyczaj obrotny ks. Emanuel Manassero, który w miesiącu sierpniu, wrześniu i listopadzie roku 1990 przybrał sobie do pomocy jeszcze dwóch księży, pięciu kleryków i dwóch koadiutorów.
Pomiędzy przybyłymi w sierpniu był nasz August Hlond. Prędko się poznał na jego zaletach ks. Manassero, toteż powierzył mu delikatny urząd swego sekretarza. Ponieważ w wynajętym domu rozpoczęto pracę naukowo – wychowawcza dla 16 chłopców – kl. August objął asystencję i naukę muzyki. Był tak powściągliwy w mówieniu o sobie, że nikt nie spostrzegł się w domu, kiedy jako eksternista złożył maturę w Gimnazjum Św. Jacka w Krakowie i jak został studentem Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie słuchał m. in. profesora Stanisława hr. Tarnowskiego.
Kiedy zaczęto wprowadzać do szkół średnich i ludowych roboty ręczne zorganizowano w tym względzie kurs w Wiedniu, wziął w nim udział nasz August razem z kl. Stanisławem Pławczykiem.
Funkcje: sekretarza, asystenta, nauczyciela śpiewu i muzyki, nie przeszkadzały mu w słuchaniu teologii dogmatycznej i moralnej w studium domesticum. Uzyskawszy w roku szkolnym 1901/1902 pełne stopnie na wspomnianych wykładach, otrzymał od ówczesnego przełożonego generalnego ks. Michała Rua list pochwalny.
Dzięki jego krzątaniu się w godzinach popołudniowych po budowie, zachował nas Bóg od wielkiego nieszczęścia, którego ofiara mogło paść trzech robotników. Sprawa miała następujący przebieg: Trzech robotników ułożyło się w porze poobiedniej blisko miejsca, skąd wywozili około 4 metry gruba warstwę ziemi. Nagle na przestrzeni mniej więcej 11 metrów bieżących oberwało się więcej niż 20 metrów sześciennych ziemi zasypując spoczywających tam robotników. Działo się to wszystko przed oczyma kl. Hlonda, który w oka mgnieniu zaalarmował załogę zakładowa i wszystkich w pobliżu znajdujących się robotników. Wszczęto natychmiast pod nadzorem lekarza tak energiczna akcje ratunkową, że po niespełna godzinie wydobyto wszystkich trzech robotników żywych. Okazała się tu szczególniejsza pomoc Boża wskutek modlitwy młodzieży przed Przenajświętszym Sakramentem. Miejscem wypadku była dzisiejsza klatka schodowa między pracownią stolarską i refektarzem przełożonych.
Wrażenie tego smutnego wypadku zatarła radość – przybycie na stałe do zakładu oświęcimskiego ks. Wiktora Grabelskiego, wodza, nauczyciela i ojca młodzieży polskiej udającej się do Włoch na naukę do Zakładów Salezjańskich. Niestety, przyjechał już bardzo chory, toteż niedługo się cieszył powietrzem kraju rodzinnego – już 9 października odszedł po wieczna nagrodę. Wśród współbraci odnoszących w uroczystej eksporcie jego ciało do kaplicy był także August; on też w dniu jego pogrzebu kierował Officium za zmarłych przeprowadzonym w najczystszym stylu gregoriańskim.
Żałobą okrył się zakład, gdy 15 października 1902 roku zgasł największy nasz dobrodziej, ks. prałat Knycz. Była to wielka strata dla Augusta. Jeżeli dziś posiadamy tyle bogatego materiału do najdawniejszych kronik miasta Oświęcimia i Zakładu, to mamy to do zawdzięczenia Augustowi, żyjącemu ze zmarłym Księdzem Prałatem w bliskim kontakcie.
Po tylu ciężkich doświadczeniach, przez jakie musiało przechodzić dzieło salezjańskie w Polsce, nastąpiły dni radosnego żniwa. Tak August, jak i jego koledzy dochodzili do celu swych dążeń. W Wielkanoc roku 1903 otrzymał święcenia kapłańskie współbrat Władysław Ciechorski. Kl. Hlond, pomimo swych licznych i odpowiedzialnych zajęć, wyuczył młodzież pięknej mszy, którą odśpiewano w prymicje, wieczorem zaś kierował akademią ku czci prymicjanta (…)
Pomnożyła się praca kl. Augusta, już i tak nadmierna, gdyż musiał się podjąć dwóch ważnych asystencji młodzieży w miejsce nowo wyświęconych, których posłuszeństwo przeznaczyło: jednego do nowo otwartego domu w Daszawie, drugiego na zastępstwo chorych księży świeckich. Nic dziwnego, że August zaniemógł i był zmuszony poddać się krótkiej kuracji. Krótki wypoczynek w Daszawie przywrócił mu dawne zdrowie i siły. Wrócił do Oświęcimia, spełniał wszystkie dotychczasowe zajęcia i oddał się z zapałem ukończeniu nauk przysposabiających go do święceń kapłańskich, które w roku 1905 otrzymał z rak biskupa Nowaka w Krakowie.
Pozwolono ks. Augustowi na zaledwie czteromiesięczny pobyt w Oświęcimiu, gdyż w następnych miesiącach powierzono mu urząd kapelana w schronisku Ks. Lubomirskiego w Krakowie. Gdy jednak placówkę tę zlikwidowano, wysunęli go Przełożeni na kierownika ofiarowanego nam przez biskupa Pelczara i ks. kanonika Krementowskiego Zakładu w Przemyślu na Zasaniu. Ciężkie doświadczenia czekały tu salezjanów ze strony liberalnej prasy. Najobrzydliwszymi paszkwilami zaatakowano salezjanów i ich pracę. Biskup Pelczar, podejmując się naszej obrony, oddał sprawę prokuratorowi Państwa; przez cały dzień rozpatrywał ją Sad Przysięgłych. Wymowa jednak adwokata, Liebermanna, broniącego oszczerców sprawiła, że ci zostali uwolnieni od winy i kary. Był to bolesny cios dla początkującego dyrektora; zniósł go jednak mężnie i wytrwale.
Z Przemyśla wyjeżdżał z różnymi zleceniami ks. Manassero, który na Wielkiej Kapitule w roku 1905 został mianowany inspektorem prowincji Austro-Węgierskiej. I tak do Daszawy jechał w celu zlikwidowania zawikłanej sprawy spadkowej, do Lwowa w sprawach szkolnych i administracyjnych, do Radnej i Oświęcimia z rekolekcjami. Doceniając zwięzłość jego wystąpień, proszono go często o rekolekcje dla młodzieży szkół średnich i klasztorów żeńskich w samym Przemyślu (ss. Benedyktynki, Skrytki). Kler wyższy i niższy często zwracał się do niego prosząc o różne przysługi. I tak biskup Fischer sufragan, uprosił go na swego kapelana podczas wizytacji kanonicznej dekanatu brzozowskiego. (…)
Te i inne wysiłki wywołały ciężka chorobę oczu, powtarzająca się każdego roku. Minister Rządu Austriackiego Zaleski, u którego spędził czas wakacyjny na Semiringu, radził mu wyjechać do Wiesbaden, gdzie znajduje się specjaliści i sanatoria do leczenia chorób tego rodzaju. Byłby faktycznie wyjechał, gdyby nie horoskopy bliskiej wojny. (…)
Ostatnim czynem ks. A. Hlonda w Przemyślu był wybór budowniczego i wykonanie planów do wzniesienia tamże zakładu i kościoła.
Powołano go w tym czasie na zaszczytne stanowisko członka Rady Inspektorialnej. Sprawował nadto jeszcze urząd poufnego sekretarza Księdza Inspektora. Kiedy opuszczał swe stanowisko w Przemyślu biskup Pelczar dał mu świadectwo zdolnego i pełnego taktu kapłana.
Z przyłączeniem do Inspektorii Austro-Węgierskiej domów w Krainie, Lubljanie i Radnej, wystąpiła potrzeba przeprowadzenia wielu zmian personalnych, które nie oszczędziły również ks. Augusta, tak solidnie pracującego w Przemyślu.
Posłuszeństwo kazało mu objąć arcytrudną placówkę niemiecką w Wiedniu. Zakład do połowy wykończony, nowy lud, nowe warunki, w kasie pustki, zdrowie nie szczególne… Trzeba było szczególniejszej laski Bożej i hartu ducha, by podołać tak trudnemu zadaniu. Lecz już w grudniu tego samego roku 1909 dolatują nas głosy z Wiednia, pochodzące z ust współbraci -Niemców: “Uns geht’s gut; wir haben ja so einen guten und klugen Director” (ks. Schubert). Rzadszy był teraz kontakt z ks. Augustem, stąd także skąpe wiadomości o jego wiedeńskiej działalności. Wiadomo nam, że liczne jego prace nie przeszkadzały mu zajmować się Polonią w stolicy, a nie za długo był w zażyłych stosunkach z oo. Zmartwychwstańcami na Kahlenbergu, głosząc w ich kościele często rekolekcje i kazania okolicznościowe dla ludu polskiego.
Podziwiać trzeba jego zapobiegliwość objawioną w różnych urzędach, które tak sobie zjednywał swym taktem, że w niedługim czasie uzyskał, dzięki ich poparciu pokaźną pożyczkę w bankach wiedeńskich, umożliwiającą mu ukończenie bez większego rozgłosu stylowego zakładu na Hagenmuller-gasse. Nie trwało długo, a zakład zapełnił się dziarską młodzieżą.
Podziwialiśmy owoce jego wszechstronnej działalności, gdy w kwietniu 1910 roku Ks. Inspektor zwołał do Wiednia Kapitułę Inspektorialną celem wyboru delegata inspektorialnego, mającego się udać z Ks. Inspektorem na Kapitułę Generalną do Turynu. Zwołał takową jeszcze ks. Michał Rua z powodu bliskiej kadencji swych rządów. Przyjął nas tam ksiądz August jak mógł. Rozumie się, że w nowym gmachu musiały być różne braki, ale serdeczność jego w parze z taktem i humorem zastąpiła wszystko.
Nie potrafił odmówić przysługi swym dawnym współbraciom, pomimo że stan zdrowia oraz większe wydatki stały na przeszkodzie. I tak przybył z Wiednia do Przemyśla, by z okazji poświęcenia Zakładu wygłosić kazanie, na którym byli obecni ks. generał Albera i ówczesny prefekt Zgromadzenia ks. P. Ricaldone.
Doszło do naszej wiadomości, że arcybiskup kardynał Piffi posługiwał się ks. Augustem w załatwianiu licznych i ważnych spraw u władz kościelnych i świeckich.
Wiele trudności sprawiało uznanie naszego Towarzystwa pod względem prawnym za zgromadzenie państwowe. Bez tej aprobaty rozwój jego stawał się coraz bardziej uciążliwy. Otóż dane było ks. Augustowi doprowadzić tę sprawę do szczęśliwego końca.
Już wtedy jego zdolności dyplomatyczne były ogólnie znane, toteż otwierały się przed nim drzwi do wyższych urzędów. Domy salezjańskie w Monarchii Austriackiej tak się rozmnożyły, że okazało się potrzeba nowej Inspektorii, na której czele miał stanąć ks. Hlond.
Ostatnią jego akcją jako dyrektora w Wiedniu był praktyczny kurs prefektów i ekonomów w Unterwalerdorfie, na którym umiejętnie przedstawił stanowisko takowych pod względem prawnym.
Za niedługo projekt stał się faktem. Dokonano podziału dotychczasowej Inspektorii na polską i niemiecko-jugosławiańską. Niemcy cieszyli się z nominacji ks. Hlonda, znając go bowiem jako wytrwałego dyrektora, liczyli, że przez jego nominację uzyskają takiegoż Inspektora. Nie omylili się.
Nieznane nam są fakty z działalności ks. Augusta jako inspektora, ale za dowód tego, że ruchliwość jego musiała być bardzo żywa, niech posłuży ten szczegół, że zdołał przez sześć lat swoich rządów doprowadzić liczbę domów na terenie Monarchii Austriackiej i Niemiec do 25 placówek i że wkrótce po jego odejściu okazała się potrzeba podziału Inspektom Niemieckiej na dwie.
Zdawałoby się, że teraz, jako przełożony Inspektorii Niemieckiej, zapomniał o swych rodakach. Dowiadujemy się, że nie, gdyż jak dawniej, tak i teraz jeździł na Kahlenberg, gdzie krzepił ich ducha w pamiątkowym kościele. Tego czasu sięga jego znajomość z ministrem Zaleskim.
Także o dawnym swoim posterunku w Przemyślu nie zapomniał. Korzystając ze swych wpływów jeździł z ówczesnym dyrektorem zakładu przemyskiego po różnych urzędach, dopóki nie uzyskał na budowę kościoła wydatnej pomocy – subwencji w kwocie 10 tys. koron.
Druk: Kardynał August Hlond. Prymas Polski. Współcześni wspominają Sługę Bożego kard. Augusta Hlonda, s. 35-44.