"Wszyscy mają prawo do mej miłości, do mej pracy i opieki i wszystkim chcę służyć, wszystkimi się zająć, aby wszystkich Chrystusowi pozyskać", ale "nie odmawiajcie Bogu żadnej ofiary".

Ks. Hiernom Goździewicz - Moje spotkanie z kard. Augustem Hlondem

Pierwszy raz w życiu ujrzałem ks. kardynała Hlonda jako uczeń gimnazjalny w roku 1927.Przybył wówczas do Bydgoszczy. Na Starym Rynku zebrały się tłumy oczekujące dostojnego gościa. Wszyscy byli przyzwyczajeni do tego, że na przyjazd dostojników wypadało czekać. Tymczasem punktualnie z wybiciem godziny oznaczonej na zegarze wieży kościoła księży jezuitów, przed świątynię zajechał samochód prymasowski. Toteż słychać było szmer słów. Pamiętam to dokładnie; “Ale punktualny”. To pierwsze wrażenie utkwiło mi w pamięci do dziś dnia. Zostało ono potwierdzone, czy utrwalone do tego stopnia, że kreśląc dziś sylwetkę ks. kardynała Hlonda nie waham się wysunąć na przód tę pierwsza, rzucającą się w oczy, charakterystyczna cechę, a mianowicie niezwykła punktualność, bo nie pamiętam bym spotkał w życiu człowieka bardziej punktualnego.

Gdy po wojnie miałem zaszczyt pracować w Warszawie przy boku Kardynała, mogłem się przekonać naocznie, jak bardzo był punktualny. Nawet w codziennych zajęciach domowych. Krótko przed określona porą posiłków, porządkował papiery, nad którymi pracował, chował do biurka, zostawiając je czyściutkie, mył ręce i dokładnie na minutę przed terminem otwierał drzwi gabinetu i schodził do jadalni, by zmówić krótką modlitwę przed jedzeniem i zasiąść do stołu, można powiedzieć “z biciem zegara”. Starałem się o to, by być w jadalni wcześniej i czekać, jak wypadało na wejście Eminencji. A mieszkałem i pracowałem w tym samym domu, również na pierwszym piętrze na wprost wspomnianego gabinetu. Nie zawsze mi się to udawało. Nie raz przy pilnych pracach nie zwróciłem uwagi na to, że czas już iść. Dopiero gdy słyszałem, że Ksiądz Kardynał otwiera drzwi swego gabinetu, spoglądałem na zegarek, odrywałem się od pracy biurowej i biegłem szybko za Kardynałem do jadalni, by się nie spóźnić.

Nadzwyczajna punktualność była wyrazem nie tylko systematyczności w pracy ale i szacunku dla bliźnich. Powiedziałbym, że bezinteresowne uszanowanie każdego człowieka, bez względu na zajmowane przezeń stanowisko społeczne. To druga widoczna cecha charakterystyczna ks. kardynała Hlonda. Przypominam sobie, gdy pierwszy raz w życiu byłem u niego na krótkim posłuchaniu w roku 1937, by podziękować za decyzję wysłania mnie na studia uniwersyteckie do Rzymu. Właściwie niewiele miałem do powiedzenia. Nie dawałem żadnej interesującej wiadomości, ani nie poruszałem żadnego ważnego problemu. W czasie audiencji zwróciła jednak moją uwagę nie tylko wielka uprzejmość, wprost zawstydzająca mnie, z jaką Eminencja gościa przyjmował oraz serdeczny i miły uśmiech wyrażający głęboką i szczerą miłość do człowieka, ale przede wszystkim bystry wzrok i skupienie, z jakim wysłuchiwał moich stremowanych słów podzięki. Zdawało się, że w tej chwili nie miał przed sobą żadnych spraw do załatwienia, żadnych trosk, żadnych innych zainteresowań. Cały zamieniał się w słuch. I poświęcał wyłącznie interesantowi swoją uwagę. Widać było w jego szeroko otwartych oczach, że myśli nie odbiegały gdzie indziej, lecz koncentrowały się na słowach gościa. Umiał słuchać rozmówcę, bo chciał go słuchać. To nie była tylko umiejętność trzymania myśli na jednym temacie omawianym w jednym momencie lecz głęboki szacunek dla człowieka. Niezależnie od tego czy przychodził z ważną czy z drobną sprawą. Rozmówca stawał się ośrodkiem żywego zainteresowania toteż rozmowa była łatwa bo trema szybko ustępowała. Czuło się, że Ksiądz Kardynał uważnie wpatrzony w rozmówcę jest gotów dzielić jego radości i smutki oraz pomóc w rozwiązaniu palących go problemów. Na pytanie odpowiadał szybko i jasno. Nie zapomnę nigdy słów konkludujących moją pierwszą audiencję: “na żarty księdza nie wysyłam. Na studiach w Rzymie trzeba brylować!”.

Wspominając spotkania z kardynałem Hlondem muszę jeszcze cofnąć się do dnia święceń kapłańskich w Poznaniu. Było to dnia 17.06.1934 r. Z katedry przeszliśmy wszyscy neoprezbiterzy z archidiecezji gnieźnieńskiej i poznańskiej w liczbie 52 do pałacu, by Eminencji złożyć homagium i podziękować za święcenia. Przemówienie jakie przy tej okazji Ksiądz Kardynał wygłosił, wryło nam się głęboko w pamięć, szczególnie ten fragment, gdzie zachęcał nas do oddania się pracy duszpasterskiej całą duszą, bo zapowiadał, że może nadejść czas, a kto wie czy nie za długo, gdy będziemy musieli pracować “za łyżkę strawy”. Zdziwiły nas te słowa, bo był to okres zamożności i spokoju. Sprawdziły się w czasie wojny zaledwie w 5 lat później, zwłaszcza na tych, którzy dostali się do więzienia lub do obozu koncentracyjnego, po wspomnianym przemówieniu ks. kardynała Hlond wręczył każdemu neoprezbiterowi książkę z własnoręcznie napisaną dedykacją (każdemu inną). Cenny dar mam w swojej bibliotece do dnia dzisiejszego, Czytam tam następujące słowa: “Z czułem błogosławieństwem na apostolstwo modlitwy, pracy, ofiary. Poznań dnia 17 czerwca 1934 r. + August Kardynał Hlond, Prymas Polski”.

Po wyjeździe na studia specjalistyczne prawa kanonicznego miałem możność widzieć w Rzymie nieraz Księdza Kardynała w czasie nabożeństw w bazylice św. Piotra. Gdy kroczył w orszaku papieskim w widoczny sposób zwracał uwagę na siebie wśród innych kardynałów niezwykle majestatycznym wyglądem. Jako Polak byłem dumny, że Kardynał Hlond tak wspaniale reprezentował Kościół Polski na terenie międzynarodowym.

Ogromnie żywą działalność kardynała Hlonda na rzecz Polski na arenie międzynarodowej mogłem trochę z bliska zaobserwować w czasie wojny. Gdy po przezwyciężeniu wielu trudności udało mi się wrócić z wakacji spod okupacji niemieckiej do Rzymu, zastałem tam ks. kardynała Hlonda niezwykle pracowitego; krzątał się intensywnie około polskich spraw, przeprowadzał liczne rozmowy z wpływowymi osobistościami, przedstawiając im polskie sprawy we właściwym świetle i przeciwstawiając się energicznie propagandzie kłamliwej i oszczerczej hitlerowców, zbierał sumiennie wiadomości na temat sytuacji w kraju, gromadził i systematyzował otrzymane materiały, przedkładał odpowiednie memoriały Papieżowi, dyplomatom, agencjom prasowym, rządom i osobom prywatnym. Przyjmując Polaków, podnosił ich na duchu, pocieszał i napełniał otuchą oraz budził nadzieję. Opatrznościowo znalazł się wtedy kardynał Hlond w Rzymie i niespożyte są jego zasługi dla Polski z tego okresu.

Na wzmiankę z tego czasu zasługuje fakt zorganizowania przez kardynała Hlonda audiencji u Ojca św. Piusa XII dla siedmiu polskich księży (między innymi i mnie), którym udało się w grudniu i styczniu 1939-1940 przybyć z Polski okupowanej, by osobiście przedstawić Papieżowi szczegóły okrutnego prześladowania Narodu i Kościoła przez okupantów. Zeznania naocznych świadków miały niewątpliwie duże znaczenie i de facto przyczyniły się do podania do wiadomości przez Watykan nieludzkich metod, stosowanych przez hitlerowców.

Podziwiałem u ks. kardynała Hlonda w tym okresie niezwykłą, powiedziałbym bohaterską, wśród niemałych cierpień, jakie ciężko musiał przeżywać, równowagę ducha i opanowanie oraz optymizm chrześcijański. Niewzruszenie wierzył i wróżył, że Polskę czeka wielka misja dziejowa do spełnienia. Gdy mnie żegnał wyjeżdżającego w dniu 24 maja 1940 r. z Włoch do Hiszpanii zachęcał do dalszego gorliwego studium i drobiazgowego zbierania doświadczeń duszpasterskich, “bo wszystko się przyda w pracy kapłańskiej w Polsce”. A na zakończenie dodał: “Do zobaczenia w wolnej Polsce.”

Krótko potem (po przystąpieniu Włoch do wojny) Kardynał pojechał do Lourdes. Znalazł się tam w trudnych warunkach. Mimo to rozwinął błogosławioną dla Polski działalność korespondencyjną. Budził sumienia polityków i ożywiał wiarę w zwycięstwo polskiej sprawy. Utrzymywałem kontakt listowny – nawet z dalekiego Chile, gdzie znalazłem się jako wykładowca w Seminarium Metropolitalnym w Concepcion – urwany z chwilą aresztowania Księdza Kardynała przez gestapo. Dwa charakterystyczne listy, otrzymane w Concepcion, opublikowałem w polskim czasopiśmie “Bóg i Ojczyzna” w Buenos Aires.

Po powrocie do kraju w roku 1947 zgłosiłem się, zgodnie z wezwaniem, do Księdza Kardynała w Warszawie przy ul. Narbutta 21. Wysłuchawszy uważnie relacji z mego pobytu za granica, Kardynał zapytał delikatnie, czy gotów jestem być jego audytorem. Podkreślam delikatność pytania w ustach przełożonego, który nie narzuca swej woli. Był to wyraz subtelnego podejścia Kardynała Hlonda do człowieka oraz jego głębokiej duchowości i kultury, która ujmował każdego rozmówcę. Pracując przy boku Kardynała Hlonda i mieszkając w jego rezydencji warszawskiej miałem możność bliżej poznać osobowość tego wielkiego Prymasa Polski. Poznając z bliska ludzi postawionych na piedestale zwykle doznajemy pewnych rozczarowań, bo maleją w naszych oczach ze względu na słabość czy przywary, jakie łatwiej dostrzegamy przy bliższym obcowaniu i przy dłuższym współżyciu pod jednym dachem. Ks. Kardynał Hlond nie malał w oczach przy bliższym poznaniu, lecz wprost przeciwnie, wzrastał. W codziennym widywaniu sylwetka Kardynała potężniała. Uwidoczniała się coraz bardziej jego indywidualność (”industria personae”), odznaczająca się tak wybitnymi zaletami i zdolnościami, że musi budzić respekt oraz głęboka cześć i uznanie wielkości. Każdy współpracownik, nawet najbliższy, chociażby długoletni, odczuwał i zachowywał pełen szacunku dystans, nie pozwalając sobie na poufałość. Nikt nie śmiałby się spoufalić.

Wielkich ludzi cechuje również zdolność odpowiedniego wykorzystania czasu oraz zorganizowania swej pracy i dobrania współpracowników, by nie potrzebowali osobiście zajmować się sprawami, które mógł załatwić podwładny. Tak było i w życiu kardynała Hlonda. W myśl zasady “de minimis non curat praetor” nie interesował się zasadniczo drobiazgami, lecz tylko problemami ważniejszymi. Miał zaufanie do ustanowionych, po rozważnym namyśle, urzędników, zostawiając im swobodę działania w granicach kompetencji. Dzielił między nich pracę umiejętnie i roztropnie, rezerwując sobie decyzje in causis maioris momenti. Jak dobry pedagog dawał na początku łatwiejsze zadanie do spełnienia, wdrażając coraz głębiej w obowiązki danego urzędu. Dopiero po jakimś czasie dawał trudniejsze zlecenia do wykonania, aby się przekonać, czy nowy pracownik podoła swym obowiązkom. Osobiście byłem ogromnie wdzięczny za takie podejście, bo nie czułem się “przytłoczony”, lecz powoli wchodziłem w nowe dla mnie zobowiązania.

Patrząc codziennie, przez okres prawie dwu lat, na życie prywatne i urzędowanie ks. kardynała Hlonda poczyniłem również pewne spostrzeżenia szczegółowe. Kardynał wstawał rychło rano i wcześnie zaczynał pracę w porannej ciszy swej pracowni. Dowodem tego i owocem były liczne pisma i listy, przygotowane do przepisania, instrukcje wypisane na korespondencji, względnie decyzje i zlecenia zanotowane na odpowiednich kartkach lub podpisy na dokumentach przygotowanych do ekspedycji. Zdumiewająca była zawsze ilość przewertowanych pism i podjętych decyzji. Świadczyło to o intensywności pracy i szybkości decydowania.

Celebrowałem w tej samej kaplicy domowej, w której Kardynał odprawiał codziennie Mszę świętą (wyjąwszy dni uroczystych nabożeństw w katedrze lub w wizytowanych świątyniach) o godzinie 7.30. Przed Mszą przygotowywał się do niej w skupieniu, modląc się żarliwie. Trudno wchodzić niedyskretnie w tajemnice duszy ludzkiej. Z zewnętrznych form zachowania się, które są wyrazem wewnętrznej postawy i tego, co się w sercu dzieje, można jednak wnioskować o religijności danego człowieka. Pobożność Księdza Kardynała była budująca. Nie było w niej nic z przesady czy sztuczności, czy fanatyzmu. Była prosta, szczera i naturalna. Znajdowałem się pod jej urokiem. Zachowałem głęboko w pamięci wrażenie jakie wywierała na mnie powaga i namaszczenie z jaką celebrował Mszę św. Było to przeżycie niezapomniane. Często słyszałem w ciągu dnia jak Ksiądz Kardynał schodził do kaplicy położonej na pierwszym piętrze, gdzie mieszkaliśmy, na adorację Najświętszego Sakramentu lub na modlitwę, gdy trudne sprawy wymagały przemyślanej i przemodlonej decyzji. Pamiętam dobrze, jak byłem ujęty, gdy widziałem przychodzącego co tydzień ojca kapucyna, u którego Ksiądz Kardynał się spowiadał. Po porannych modlitwach i “gratiarum actio” schodziliśmy na parter do jadalni. Nastrój w czasie posiłków był raczej swobodny, bo Ksiądz Kardynał – choć majestatyczny – nie krępował otoczenia swą osobą. Było tyle uroku w tej postaci, tyle dobroci i otwartości w przenikliwych oczach, tyle uśmiechu niewymuszonego i pełnego życzliwości dla każdego, który się doń zbliżał, że jego wielkość nie oddalała, lecz napełniała ogromnym zaufaniem. Ks. kardynał Hlond z jednej strony cieszył się wielkim autorytetem, a z drugiej czarem swych walorów tak fizycznych, jak i duchowych, bezwiednie przykuwał każdego do siebie. Toteż był szanowany, powiem więcej czczony i uwielbiany. Przy stole Ksiądz Kardynał był rozmowny, z natury pogodny, obdarzony błyskotliwą inteligencją i żywym temperamentem. Bawił biesiadników interesującymi opowiadaniami, bez względu na to czy było ich dużo, czy mało. Nawet wtedy, gdy przez wiele miesięcy towarzyszyło mu przy stole tylko dwóch pracowników (ks. dr Antoni Baraniak sekretarz i kapelan oraz niżej podpisany) Ksiądz Kardynał prowadził tak ożywioną rozmowę, tj. opowiadał z entuzjazmem o swych wrażeniach z dalekich podróży po różnych krajach i z tylu spotkań z wybitnymi osobistościami, jak gdyby go słuchało wiele osób. Była to głęboka kultura szanująca każdego człowieka, chociażby najmniejszego.

Często przepisywałem brudnopisy. Podziwiałem sumienność w pracy. Miał bowiem Ksiądz Kardynał zwyczaj, jeśli chodziło o ważniejsze dokumenty cyzelować poszczególne pisma, dobierać lepszych wyrażeń, skreślać słowa, które mogłyby być opacznie zrozumiane. Stąd mogłem lepiej poznać myśl i styl Kardynała. Podkreślić tu wypada doskonałą znajomość języka łacińskiego i włoskiego oraz francuskiego i niemieckiego. Językiem polskim, którego studia specjalne odbywał na Uniwersytecie Jagiellońskim władał po mistrzowsku. Toteż dużo korzystałem, gdy poprawiał redagowane przeze mnie pisma.

Wiele osób przychodziło do ks. kardynała Hlonda na audiencję. Petenci wychodzili z posłuchania podniesieni na duchu, albo pocieszeni, lub zadowoleni po otrzymaniu dobrej rady, względnie pomocy, indultu, dyspensy, upoważnienia, zezwolenia czy innej łaski doraźnej lub obiecanej. Podziwiano mądrość, a więc łatwość szybkiego znalezienia właściwego rozwiązania problemu, między argumentami pro i contra, albo właściwej drogi, którą w danej sytuacji należało wybrać. Trema z jaką petenci na ogół przybywali do wielkiego Prymasa, ustępowała szybko, bo serdeczny uśmiech na jego twarzy i ciepło słów powitania wypowiadanych w oryginalnej tonacji głosu rozbrajały.

Podkreślić tu trzeba jeszcze dwie cechy charakterystyczne: niezwykłe opanowanie w obliczu wiadomości bolesnych i wobec trudności, których nie brakło oraz niemałą wyrozumiałość wobec ludzkich słabości.

Umiał zachować sekret. Co do spraw przedstawianych przez petentów na audiencjach, zachowywał dyskrecję. Nie dzielił się też wrażeniami, jakie wywierali. Nie mówił o nich.

Po południu Ksiądz Prymas zapoznawał się z nadesłaną korespondencją. Poruszając ten temat, niech mi będzie wolno podać pewien szczegół z pracy biurowej. Pewnego dnia znany pisarz Jan Parandowski przysłał w darze swą książkę “Niebo w płomieniach”. Ksiądz Kardynał polecił mi przygotowanie tak, by w tekście znalazło się kilka ważniejszych myśli, zawartych w wymienionej książce. Zadanie dla mnie niełatwe, bo z jednej strony trzeba było wczuć się w styl Kardynała, a z drugiej strony uwzględnić wspomniane życzenie. Książkę przeczytałem, zredagowałem pismo, jak umiałem i dałem Księdzu Kardynałowi do aprobaty i podpisu. List został wysłany. Po kilku dniach przyszła odpowiedź, którą Ksiądz Kardynał mi wręczył – ku memu zdziwieniu – ze słowami: “Proszę przeczytać”. Okazało się, że p. Parandowski chwalił dobór zdań cytowanych, zwięzłe ujęcie w kilku słowach głównej myśli przewodniej książki i właściwą jej interpretację wedle intencji autora. Nie chodzi jednak o tę grzeczna pochwałę, ale o fakt, że Jego Eminencja był łaskaw przekazać ją redaktorowi pisma, które doczekało się takiej wersalskiej odpowiedzi, a mógł ją przecież bezpośrdenio przekazać do swego archiwum.

Uprzejmość i delikatność Księdza Kardynała była wzruszająca. Przypominam sobie kilka sympatycznych gestów.

Pod koniec września 1947 przyjechał Ksiądz Kardynał na kilka dni wypoczynku do Rościnna. Przyjechałem tam, urzędowo wezwany, w dniu 30 września po południu. Byłem pewien, że niepostrzeżenie minie dzień moich imienin. Toteż zdumiałem się, gdy Ksiądz Kardynał przyszedł na podwieczorek - z życzeniami – ubrany odświętnie (z purpurowym pasem, którego w życiu domowym nie używał).

Gdy Ksiądz Kardynał raczył mnie zabrać ze sobą w podróż samochodem do Gniezna, usiadłem na przedzie obok kierowcy i zacząłem z nim rozmawiać. Jego Eminencja zwrócił mi natychmiast uwagę, że w czasie jazdy nie należy prowadzić rozmów z kierowcą. Aby nie narażać na szwank mego autorytetu wobec tego pracownika, użył języka włoskiego: “No parla con autista!” – Wiadomo, że najtrudniej jest zwrócić uwagę w taki sposób, aby się nie czuł dotknięty. Podziwiałem tę zdolność u Jego Eminencji. Daną mi w delikatny sposób lekcję zachowałem w pamięci z wdzięcznością.

Oparzyłem sobie kiedyś nieopatrznie stopy i rękę, że musiałem kilka dni leżeć w łóżku. Ksiądz Kardynał codziennie po kolacji przychodził na kilka minut. Nie były to zdawkowe odwiedziny. W czasie wizyty dzielił się wiadomościami dnia i interesująco relacjonował informacje podane krótko przedtem w radiu w wieczornej audycji.

Przyjemnie wspominam wieczory, spędzone przy stole, po kolacji. Zwykle słuchaliśmy i komentowaliśmy wiadomości radiowe. Niejedną chwilę poświęciliśmy też dobrej muzyce, którą Ksiądz Kardynał lubił i znał. Najwięcej jednak lubiliśmy -po trudach całodziennej pracy – wsłuchiwać się w opowiadania Księdza Kardynała. Odznaczał się złotym humorem. Zajmująco bawił anegdotami i dowcipami, wziętymi z życia.

Wielkość duchowa kardynała Hlonda ujawniona w Jego dziełach, pismach i przemówieniach została również uwydatniona w dniach ostatniej, śmiertelnej choroby. Została ona podkreślona w broszurce pod tytułem “Ostatnie chwile Księdza Prymasa”. Wspomnę tu jedynie szczegół, który może być przyczynkiem do charakterystyki postaci. Na trzy dni przed zgonem Kardynała lekarze zarządzili transfuzję krwi i wśród wielu chętnych wybrali mnie do tego zabiegu. Wieczorem tegoż samego dnia, w którym transfuzja krwi została dokonana wszedłem do pokoju dostojnego Gościa razem z kolegami, by zapytać Księdza Kardynała o samopoczucie i życzyć Mu dobrej nocy. Ksiądz Kardynał widocznie ożywiony, zanim zdążyłem coś powiedzieć, zapytał troskliwie, jak się czuję po transfuzji i czy mnie nie osłabiła? Ze wzruszeniem ledwie zdołałem ze ściśniętego gardła wydobyć słowa, że przecież najważniejsze w danej chwili to stan zdrowia Ks. Prymasa.

W kilkanaście lat po śmierci ks. kardynała Hlonda zszywał mi ciętą ranę na nodze dr Radzio – chirurg, który również brał udział w operacji Księdza Prymasa. W czasie rozmowy mimo woli wróciliśmy do tematu choroby Kardynała. Lekarz wyznał, że do dzisiejszego dnia jest pod wrażeniem bohaterskiego zachowania się kardynała Hlonda, podczas pobytu w szpitalu. “Takiego pacjenta nigdy, ani przedtem, ani potem w życiu nie spotkałem” – powiedział z widocznym przejęciem i wzruszeniem.

Kardynał Hlond jako Polak. Gdy został zamianowany przez zaprzyjaźnionego z nim papieża Piusa XI, byłego nuncjusza w Warszawie, arcybiskupem gnieźnieńsko-poznańskim, starał się podnieść znaczenie i autorytet tytułu Prymasa Polski, tak mocno związanego z historią Polski. Składając wizyty czy rewizyty legitymował się wizytówką, na której widniały tylko dwa słowa: “Prymas Polski”. Z rozmów i opowiadań Księdza Kardynała przy stole zachowałem wspomnienie o nim jako o Wielkim Polaku, miłującym swą ojczyznę gorąco, całym sercem. Zresztą świadczą o tym Jego dzieła (ustanowienie administracji apostolskich na Ziemiach Zachodnich), przemówienia, listy, dokumenty, zachowanie się w najróżniejszych okolicznościach. Kiedyś przy stole wyraził opinię, że gdyby zamach na Hitlera udał się w sierpniu 1944 roku, to prawdopodobnie Niemcy nie zostałyby ukarane, jak na to zasłużyły sobie, za zbrodnie wojenne. Odzyskanie Ziem Zachodnich uważał za akt sprawiedliwości dziejowej.

Ksiądz Kardynał imponował mi mądrością, doskonałą znajomością historii i literatury polskiej, odwagą w podejmowaniu śmiałych decyzji (np. rezygnacja z podatków kościelnych przed wojną), godnym reprezentowaniem swego urzędu, zmysłem organizacyjnym. Cnoty jakie się wybijały to czystość, męstwo w cierpliwym znoszeniu cierpień i przeciwności, bohaterskie przygotowanie do śmierci w ostatniej chorobie, opanowanie porywów swego żywego temperamentu, sumienność w wykonywaniu swych obowiązków, pobożność. Odznaczał się głęboką czcią Najświętszego Sakramentu i nabożeństwem do Królowej Polski.

Od polityki i życia politycznego stronił, uważając, że Kościół ma być Matką wszystkich, bez wyjątku. Dla władz świeckich miał szacunek. Odznaczając się “sensu ecclesiastico” z oddaniem służył Kościołowi, w wierności wskazaniom Ojca Świętego i nieugięcie bronił praw Bożych i praw Kościoła, szczególnie Jego prawa do pełnienia swej misji Chrystusowej w pełnej wolności i niezależności od zmiennych kierunków polityki. Pewnego dnia przybył do Kardynała jeden z polityków, by nakłonić Go do odprawienia Mszy Świętej na otwarcie sejmu. Przebieg rozmowy świadczył o postawie Księdza Kardynała: był bardzo uprzejmy i grzeczny, ale stanowczy i niezmienny w odpowiedzi na propozycję, która dążyła do wciągnięcia Kościoła w wir polityki. Kardynał spokojnie powiedział i powtarzał: “Nie ma takiego zwyczaju”. Gdy przedstawiciele PAX-u próbowali pozyskać autorytet Księdza Prymasa dla swych planów i swej pracy, odpowiedział lapidarnie: “Może nie będzie złe to, co będziecie pisać, ale na pewno to, czego nie będziecie mogli pisać”.

Wypada uczynić przynajmniej wzmiankę o dobroczynności Księdza Kardynała. Dla potrzebujących starał się o pomoc w różnych zagranicznych instytucjach, w trudnym okresie powojennym. Byłem świadkiem, jak Ksiądz Kardynał rozdzielał sam osobiście różne dary biednym, mieszkającym w okolicy rezydencji. Kiedyś zgłosiła się przedstawicielka studentek z prośbą o błogosławieństwo dla zorganizowanego obozu letniego studenckiego. Ksiądz Kardynał zapytał, czy mają dostateczną ilość funduszy na ten cel. Odpowiedź była negatywna. “Ile wam brakuje?” – “Dużo”. Ale nie przyszliśmy prosić o pomoc materialną, lecz tylko o błogosławieństwo. – “A skąd weźmiecie?” – “Wierzymy w Opatrzność, bo tu chodzi o dobrą sprawę”. – “Więc ile wam potrzeba?” Suma była dość duża. Po wymienieniu jej przedstawicielka studentek dodała: “Matka Boża o nas pomyśli”. Na to Ksiądz Kardynał: “Matka Boża już o was pomyślała” i wręczył potrzebną pomoc.

Mądrość życiowa Księdza Kardynała wyrażała się też w różnych tzw. powiedzeniach, np. Jeżeli kleryk lub nowicjusz nie jest święty, to już jedynie wyjątkowo później będzie świętym” /tzn., jeżeli nie ma pozytywnych oznak powołania duchownego, nie należy dopuszczać kandydata do święceń lub profesji zakonnej/.

Dostojnie reprezentował swój wysoki urząd Ksiądz Kardynał w życiu, jak można to zobaczyć na fotografiach np. z uroczystości nałożenia biretu kardynalskiego na Zamku w Warszawie i z Konferencji Plenarnej Episkopatu Polski na Jasnej Górze po wojnie /24. V. 1946./

Ksiądz Kardynał był wrogiem banału, “powierzchownym zbywaniem roboty”. Świadczą o tym również dedykacje w “złotych księgach” i książkach prywatnie ofiarowanych. Warto by zebrać te wszystkie teksty. Pozwolę sobie powtórzyć tu dedykacje, zapisaną w lipcu 1947 r. w “złotej księdze” w Olsztynie:

“Księgo nowych czasów, które się na Wojciechowym szlaku wśród spylonych pamiątek wieków z burzy rodzą, zapisz swe karty cudem odrodzenia, by fromborskie wspomnienia Piccolominich, Koperników, Hozjuszów, Grabowskich wcielały się tu poprzez stulecia w plenny łan chwały Bożej i narodowego szczęścia”.

Osobiście obok wspomnianej już książki, otrzymanej w dniu święceń kapłańskich, chowam jak bezcenny skarb książeczkę, egzemplarz bibliofilski, w skórę oprawny, a mianowicie książkę do nabożeństwa dla Polaków rozproszonych po świecie: “Pójdźmy za Nim”, ofiarowaną mi łaskawie z następującymi krótkimi, lecz wzruszającymi prostymi słowami: “Drogiemu ks. dr Hieronimowi Goździewiczowi – w pierwszą wilię Bożego Narodzenia po powrocie do Kraju. Warszawa, dnia 24 XII 1947 r. + August kard. Hlond”. Wyjątkowo w tym wypadku nie dodał swego tytułu “Prymas Polski”, którego na ogól nie opuszczał, ale widnieje on w przedmowie do tego modlitewnika, wydanego we Francji (”U Tyszkiewicza Anno Domini MBCCCCXLII w Nicejskiej Filii Jego Oficyny”) w czasie pobytu Księdza Kardynała w Lourdes. Cytuję na zakończenie mych krótkich wspomnień osobistych, powyżej skreślonych, wymienione słowo wstępne:

“Módl się polski tułaczu, na dalekich drogach swego pielgrzymstwa. Módl się pacierzem swej matki, pacierzem swego narodu. Tęskną duszę wyśpiewaj pieśniami z dalekiego rodzinnego kościoła. Modlitwą taką uskrzydlisz zmęczonego ducha do wzlotów ku Bogu i połączysz się z pacierzami kraju, gdzie modlitwa jest służbą Bożą i służbą ojczystą. Gdyby ci nawet dane nie było spocząć na polskim cmentarzu, niech cię za orędownictwem Niebieskiej Królowej, szczera twoja polska modlitwa zaprowadzi drogami wiary i cnoty do wiecznej Ojczyzny”.

Druk: Kardynał August Hlond. Prymas Polski. Współcześni wspominają Sługę Bożego kard. Augusta Hlonda, s. 124-136.