STOSUNEK KARD. HLONDA DO STOLICY APOSTOLSKIEJ
Pamiętam mniej więcej taki epizod: gdy byłem klerykiem w latach 1936-38 w Poznaniu przy ul. Wronieckiej, gdzie kard. Hlond miał zwyczaj przychodzenia do Domu Księży Salezjanów na Boże Narodzenie i Wielkanoc. W czasie jednych takich odwiedzin, w czasie rozmowy o różnych sprawach, poruszony był temat o Kościele katolickim. Pamiętam mniej więcej takie wypowiedzi Księdza Prymasa: “Kościół to nie tylko instytucja, bo tak zwyczajnie o tym się mówi. To matka, prawdziwa matka. Czy sobie wyobrażacie życie w domu bez matki. Jak smutny byłby Kościół gdyby nie był matką, która kocha, ogarnia wszystkie ludy, pociesza, uspokaja… Dla mnie najpiękniejszym rysem Kościoła – to piękno matki! – Ileż to razy jestem w Rzymie, w Watykanie – zawsze jednak wstępuję do Bazyliki św. Piotra jak do mojej matki”. “Odnoszę się z wielką miłością do Ojca św. Piusa XI, który dał Kościołowi piękny dar w postaci ustanowienia uroczystości Chrystusa Króla. Piękne to święto. Ogromnie się cieszę, ile razy mogę uczestniczyć w uroczystościach Chrystusa Króla”.
STOSUNEK DO BISKUPÓW, WSPÓŁPRACA Z INNYMI BISKUPAMI
W roku 1943, jako kapłan byłem na studiach w Gregorianum w Rzymie. Przytrafił mi się taki epizod. W zakładzie S. Cuore w Rzymie przebywał naczelny kapelan milicji faszystowskiej monsignior Rubino, skądinąd bardzo ciekawy, ale niechętny w czasie wojny dla Polaków. Kiedyś po obiedzie, chodząc razem z innymi klerykami pod portykami napotykamy się na monsigniora Rubino, który ni stąd ni zowąd zaatakował mnie słownie, wypowiadając się ujemnie o kard. Hlondzie, że źle zrobił uciekając z Polski, itp. Przyszło do ostrej wymiany zdań. W jednym z listów do ks. kard. Hlonda do Lourdes (albo Hautcombe?) opisałem ów niesmaczny epizod. Kiedy w kwietniu 1945 roku wrócił ks. kard. Hlond z Paderborn do Rzymu, m. in. pytał także o to zajście. Gdy więc na podwórzu zakładu S. Cuore witano kard. Hlonda i młodzież wiwatowała na jego cześć, ks. kard. Prymas witając się z kapłanami, dygnitarzami, podszedł także do mons. Rubino. Przywitał się z nim bardzo serdecznie, jego siwą głowę przycisnął do swojej piersi i o ile jeszcze pamiętam, padły z ust Kardynała takie słowa: “O carissimo mio amico…”. – Po wszystkich już przywitaniach, któregoś dnia mons. Rubino pytał mnie, czy coś powiedziałem Ks. Kardynałowi o znanym incydencie. Odpowiedziałem wymijająco. A mons. Rubino: “Cóż to za wspaniały człowiek ten Kardynał. On taki ludzki, taki serdeczny i braterski. Ileż w nim ciepła, optymizmu!”.
Przy tej okazji dodam inny epizod. Często do S. Cuore przyjeżdżał ks. kard. Salotti, serdeczny przyjaciel salezjanów. Była więc jakaś uroczystość. W czasie obiadu wznosząc toast na cześć salezjanów, ni stąd ni zowąd powiedział, że zna jednego z wielkich salezjanów: To jest “un Polacco. Un Santo Cardinale, Hlond…” a wskazując ręką ku ziemi i obniżając ją coraz bardziej ku ziemi, powiedział o sobie, że “io sono piccolo, tanto tanto piccolo davanti al vostro grande Cardinale Hlond!”. Wiele też bardzo ciepłych słów o wysokiej osobowości kard. Hlonda usłyszałem od mons. Chiarlo, który był naszym serdecznym przyjacielem i w czasie wojny on nam w Rzymie wiele dopomagał w czynieniu dobra, pomocy na rzecz uciekinierów Polaków. Wyrażał się o kard. Hlondzie jako o osobie o wyjątkowych cnotach: dyplomacji, umiłowaniu Papieża, Kościoła. Sam także ułatwiał pomoc materialną dla kard. Hlonda w Lourdes.
ZARZĄDZANIE ARCHIDIECEZJĄ
Opowiadał mi (może w roku 1948 lub 1949) ks. Joachimowski, proboszcz w Odolanowie (zmarł 20 II 1962 r.) następujący epizod, którego on w jakiś sposób był świadkiem w latach przed wojną, gdy ks. kard. Prymas dokonywał parcelacji ziem w archidiecezji. Jeden z kanoników, sprzeciwiając się podziałowi dóbr, gdyż na tym ucierpi mienie kościelne: “My nie składaliśmy ślubu ubóstwa… wiec nie ma potrzeby byśmy rezygnowali z dóbr”. Na to miał Kardynał odpowiedzieć: “… Nie chcecie sami zrezygnować z ziemi, … przyjdą takie czasy, że wam ją zabiorą, a wy ze wstydem będziecie je oddawać”. Ks. Joachimowski opowiadał mi, że gdy po wojnie państwo upaństwowiło ziemie, on sam i inni kapłani stwierdzali, że spełniło się ostrzeżenie Księdza Kardynała.
Co do bierzmowania, czy raczej wizytacji parafii. Ja, jako chłopak w mojej parafii Halemba na Górnym Śląsku, byłem w kościele lub też może czekałem na spowiedź, a proboszcz jak nie przychodził tak nie przychodził. W pewnym momencie wszedł Ks. Biskup, zasiada do konfesjonału, spowiada małą chwilę, a potem wychodzi, woła mnie i jeszcze jednego chłopaka, każe mi iść na plebanię, aby zawołać Ks. Proboszcza, “że jakiś ksiądz jest w konfesjonale i czeka na Ks. Proboszcza”. I rychło za nami biegnie Ks. Proboszcz i zastaje stojącego przy konfesjonale ks. biskupa Hlonda, ordynariusza katowickiego. Mogła to być godzina około 6.30 rano.
STOSUNEK DO KSIĘŻY
Wspomnę tylko swoje czasy kleryckie, gdy byłem w Marszałkach dokąd dość często przyjeżdżał ks. kard. Prymas. Gdy byli księża inni zachował całą powagę, gdy odeszli księża i zostaliśmy sami klerycy i kapłani – salezjanie, Ks. Kardynał był jakby “drugą osobą”: bardzo był pogodny, przyjacielski, czasem nawet brał udział w naszej rekreacji, czasem nawet grat z nami w piłkę: siatkową, chorągiewkę – to znaczy “bez ganiania” ale symbolicznie lecz czynnie: wywoływało to na nas ogromne
wrażenie, i chętnie podawaliśmy jemu piłkę, ale On odpowiadał: “No wszyscy gramy”… “Bo mnie zmęczycie” … Chodził z nami na przerwie, zwłaszcza po obiedzie, opowiadał interesujące sprawy, dowcipkował i chętnie słuchał dowcipów naszych przy czym śmiał się na cały głos: a głos był charakterystyczny – serdeczny, pogodny, opanowany. Gdy chodziliśmy po korytarzu (zwłaszcza w niepogodę), chodziliśmy tzw. “ławą”, dziś sobie przypominam dziwny rys: gdy przechodziliśmy obok stojącej w niszy okna, figurki MB Wspomożycielki, on dyskretnie się obracał w jej kierunku, jak gdyby chciał ją “pozdrowić” lub jej coś “powiedzieć”. Takie jest moje osobiste spostrzeżenie.
Po wojnie wrócił do Rzymu, do zakładu “Sacro Cuore” przy via Marsala 42. W tym czasie tam przebywałem. Gdy miał wyjeżdżać w lipcu 1945 do kraju, zawezwał mnie, dał mi plik listów, które po jego odjeździe z Rzymu, miałem na drugi dzień poroznosić do zaadresowanych, przy tym mi powiedział: “Grzecznie trzeba się ukłonić, gdy list będziesz oddawał: grzeczność!. Grzeczność, delikatność i duża dyskrecja, o niczym ksiądz nie wie, żadnych nie dawać wywiadów, o której wyjechałem godzinie, z kim jechałem…”. Ksiądz o nikim i o niczym nic nie wie”… – Starałem się ściśle do tego zastosować.
STOSUNEK DO ZGROMADZEŃ
To, co chcę opowiedzieć, dotyczy już po śmierci Ks. Kardynała Prymasa. Był to rok 1956 lub raczej 1957. Byłem w Krakowie w Studentacie Filozoficznym kierownikiem studiów (radca). I w tym czasie zachorował kl. Marian Stachura, dziś jest kapłanem – salezjaninem. Zachorował. Lekarz zakładowy przybył, oświadczył mi (bo byłem przy chorym razem z lekarzem), że jest to “opadowe zapalenie płuc”. Pytam nieco później, już poza szpitalikiem studenckim, czy jest to poważna choroba. Lekarz mi odpowiedział, że jest stan bardzo ciężki i niebezpieczny. Zebrałem kleryków i na sali powiedziałem, że dla “ochotników”, mam prośbę, by się zgromadzili w kaplicy studenckiej. Tam powiedziałem klerykom stan choroby kleryka Stachury, i prosiłem byśmy się skierowali do śp. Kardynała Hlonda o zdrowie dla kleryka. Modliliśmy się szczerze. Na drugi dzień przychodzi lekarz, jestem także z nim przy chorym. Lekarz obsłuchuje chorego, w pewnym momencie, reagując gwałtownie, poprawia słuchawkę, czy może ją odkłada robiąc dokładniejszy obsłuch, głośnym głosem mówi: Ja nic nie słyszę”. Ja na to, czy “jest aż tak źle”? – Lekarz mi odpowiada, że “nic nie słyszę, tutaj żadnej nie ma choroby… gorączka spadła. On jest jakby zdrowy!”. Ks. Marian Stachura, obecnie znajduje się w Caracas – Wenezuela, Barrio nr l Noviembre, Petare. Nie zdając sobie sprawy, że to może kiedyś być potrzebne, naturalnie, że żadnej dokumentacji w przedmiocie nie robiłem. Pozostaje jedynie fakt ten odnotować i zainteresować ks. Stachurę, czy i co on w tej sprawie potwierdzi.
Druk: Kardynał August Hlond. Prymas Polski. Współcześni wspominają Sługę Bożego kard. Augusta Hlonda, s. 110-113.