"Wszyscy mają prawo do mej miłości, do mej pracy i opieki i wszystkim chcę służyć, wszystkimi się zająć, aby wszystkich Chrystusowi pozyskać", ale "nie odmawiajcie Bogu żadnej ofiary".

S. Maksencja Jechalik - Moje pierwsze spotkanie w 1935 r.

Po kilkudniowej chorobie w domu i po zbadaniu przez p. dr. Tuszewskiego orzeczono “embolię” w płucach a po dwóch dniach w prawej kończynie dolnej. Choroba się komplikowała i p. dr Tuszewski (internista) poprosił chirurga p. dr. Schlingmana na konsylium, po którym zadecydowali ostrożne przewiezienie do szpitala sióstr elżbietanek w Poznaniu, ul. Łąkowa. Zostałam przez Przełożonych wydelegowana jako osobista pielęgniarka. Rano 26 kwietnia przewieziono na noszach J. Eminencję ks. kard. Augusta Hlonda. Przy windzie stały: Przewielebna Matka Stanisława Dankowska i Przełożona Domu. Ja stałam przy pokoju i miałam otwarte drzwi. Eminencja leżąc na noszach uśmiechnięty, wyciągnął ręce do Matki Prowincjalnej mówiąc: “Matko – co ze mnie zrobili?” Patrząc, bardzo mi się podobała prostota, uśmiech, uległość całkowita osobom pielęgnującym. Po przeniesieniu na łóżko przez pielęgniarzy, przystąpiłam do chorego i ucałowałam rękę. Mówił do mnie z taką prostotą i uprzejmością, że człowiek nic nie znaczy – ale będę się starał Siostrze kłopotu nie zrobić. Podczas choroby zawsze był uśmiechnięty, zawsze gotowy do wszystkich zabiegów, nigdy nie narzekał. Prawą nogę miał wysoko ułożoną na szynie i śmiał się mówiąc: jak na wygodnym tronie prymasowskim, a do pijawek, które musiał mieć przystawione mawiał: “Pijcie dobrze, wypijcie wszystko, co jest złego we mnie”. Pielęgnacja była osłodzona Bożą myślą, pokojem i zawsze jakimś żartem. Radość i uśmiech zawsze uprzejmy i otwarty wobec lekarzy. Lekarze często mawiali: “W tym pokoju można odpocząć i uczyć się mądrości życiowej”. Z opowiadania w czasie czuwań przy chorym dowiedziałam się, że rodzice jego byli pobożnymi i wielkimi Polakami. Mały August mając 10 lat przeszedł wszystkie klasy szkoły powszechnej i ostatni rok siedział bezczynnie. Nauczyciel widząc bystrość chłopca, zachęca jego ojca, aby wysłał go do gimnazjum. Od początku roku szkolnego zaczął chodzić do gimnazjum w Mysłowicach, chodził pieszo 6 kilometrów. Latem boso, a obuwie wkładał przed miastem. Nieraz mama nie miała czym chleba posmarować, posypała cukrem i pokropiła wodą. Podczas przerwy odchodził na bok, prędko zjadał swój chleb, bo się wstydził kolegów. Nauka bardzo mu się podobała i robił wielkie postępy. Na końcu roku świadectwo otrzymał bardzo dobre i przeszedł do następnej klasy. Ucieszony wrócił do domu. Ojciec bierze świadectwo, czyta i robi wielkie oczy.” A historii Polski was nie uczyli? Nic o Polsce nie mówili?” Odpowiedział, że nie. Odpowiedział ojciec: “To już mój chłopcze więcej tam nie pójdziesz”. Młody August w płacz i prosi ojca, żeby pozwolił mu iść znów dalej do szkoły. Ojciec był stanowczy. W lipcu p. Hlond przeczytał w gazecie kościelnej, że młody książę Czartoryski zmarł jako kapłan salezjanin w Turynie i cały swój majątek zostawił na kształcenie polskich chłopców. Woła Augusta i starszego brata Ignacego i pyta: “Chłopcy, chcecie jechać do Włoch i podaje im gazetę”. Po przeczytaniu jednomyślnie zgodzili się. Największą radością mego Augusta było jechać, zobaczyć nowości i uczyć się. P. Hlond ucieszył się i powiedział: “Przynajmniej tam dowiecie się czegoś o Polsce”. Eminencja śmiał się i opowiadał mi, ja z uciechy mamie pomagałem, żeby miała czas na szycie bielizny. Matka przygotowała chłopcom paczuszki i na nowy rok szkolny pojechał 12-letni August i jego starszy brat Ignacy do księży salezjanów w Turynie. Przed podróżą mama, bardzo religijna kobieta, klęka wraz z chłopcami przed figurą Matki Najświętszej, by się pomodlić i polecić ich opiece Matki Bożej. Ojciec, jako kolejarz, oddał ich w pociągu pod opiekę kolejarzy do granicy austriackiej. Ci przewieźli ich przez Austrię i oddali pod opiekę kolejarzom włoskim. Chłopcy ciekawi, prawie nie spali, tylko patrzyli przez okno. W Wiedniu kupili sobie, każdy za markę, winogron. Myśleli, że dostaną po jednym winogronie, a tymczasem każdy dostał dużą torebkę pięciokilogramową – i mieli co jeść do samych Włoch. Opowiadał, że zmęczeni przyjechali do księży salezjanów i bardzo spragnieni. Po umyciu rąk zostali wprowadzeni do refektarza i dostali do picia całą karafkę lekkiego wina i mieli tyle pić, żeby pragnienie ugasić. August rozglądał się po refektarzu i zobaczył, że na wszystkich stołach stoją duże karafki. Nie mógł się nadziwić, że chłopcy piją wino, a przy obiedzie było bardzo dużo kolegów. Bardzo mu się podobało u księży salezjanów. Po pierwszym roku szkolny pytali się go księża, czy chce jechać do domu na wakacje. Odpowiedział, że o ile może wybrać, to woli zostać tutaj, bo tu ma stale kaplicę i różne gry z księżmi. A czy woli zostać na zewnątrz i dalej się uczyć, czy woli iść do wewnątrz klasztoru i uczyć się jako przyszły ksiądz. Bez wahania wybrał to drugie. Brat Ignacy pojechał do domu i chciał się namyśleć. Po wakacjach prosił także, aby mógł iść do wewnątrz klasztoru. August bardzo szczęśliwy w 14 roku życia wstępuje do nowicjatu. Bardzo lubił słuchać opowiadań o księdzu Bosko, a padre Rua uważał za świętego i czuł się bardzo zaszczyconym, gdy mógł z nim rozmawiać.

Po nowicjacie, mając 15 lat, składał śluby zakonne. Opowiadał mi i śmiał się, jaki to kłopot mieli z nim Przełożeni, wykładając mu ślub czystości. Nic nie pojmował, czego Przełożeni chcą, na różny sposób mu mówili, ale on niewiele rozumiał. Powiedział, że kocha Pana Jezusa bardzo gorąco, a żeby miłować Boga, trzeba mieć serce czyste i że chce Bogu wiernie służyć przez całe życie – z tych względów dopuścili go do złożenia profesji. Dopiero studiując teologię, zrozumiał ślub czystości. Opowiadał, że zawsze był pomiędzy chłopcami. W domu był drugi, a po nim trzech chłopców. Mały wyjechał z domu, potem znów przebywał wśród księży tylko, a wychowanie z salezjanów bardzo wzorowe.

Po złożeniu profesji i po uroczystościach nowi profesi dochodzili do Padre Rua, aby podziękować i każdy wręczał mu na kartce napisane życzenia i podpis. Ja wręczyłem prośbę, że pragnąłem pracować na misji. Wieczorem chodzimy podczas rekreacji po ogrodzie i Padre Rua jak też i Przełożeni. Nagle, woła mnie Padre Rua i mówi: “Synu, prosiłeś mnie, żeby cię wysłać na misje, a ja ci mówię, że twoja misja będzie w Polsce”.

Potem pracował jako zakonnik i seminarzysta. Chodził na uczelnię Gregorianum (nie wiem, kto mu to mówił), ażeby za bardzo nie zbliżał się do Watykanu, żeby mu za wcześnie kapelusz kardynalski nie spadł na głowę.

Jako Prymas Polski, jako rządca diecezji

Na pierwszy rzut oka, od samego początku współpracy, uderzyła mnie jego prostota, uśmiech, pierwszy wyciągał ręce, przez co ośmielał w udzielaniu posług. Otoczenie uważało go jako swego najlepszego Ojca, zawsze pełnego uśmiechu, dla siebie nie wymagającego, zawsze zadowolonego, ucieszonego jak dziecko na małe niespodzianki i miał coś Bożego w sobie, że żadna praca nie wydawała się za trudna.

Pracował systematycznie, lubił ład i porządek. Na stole, przy którym pracował, stał duży krzyż i potrzebne akta. Gdy opuszczał gabinet pracy, wyjeżdżając w teren, wszystko uprzątnął, na biurku pozostał tylko krzyż. Żył jak zakonnik, prostota w nim i koło niego. Otrzymane drobiazgi w tej chwili wydawał, o ile jemu nie były potrzebne. Darzył wielkim zaufaniem swoich domowników, wszystko zostawiał otwarte. Był zawsze czuły na potrzeby domowników i ich rodzin. Wspierał biednych przy furcie, rozdając bony w wartości bochenka chleba. Wspierał wszystkich, kto tylko zwracał się o pomoc. Przyjmował biedaków od godziny 8 do 11. Każdy potrzebujący miał pierwsze miejsce. Punktualny od rana do wieczora i przez to każda godzina była dobrze wykorzystana. Wzorowy zakonnik. Po objęciu tak wielkiego stanowiska, mawiał: Zmieniłem pracę, ale nie tryb życia. Spowiadał się co piątek. Różaniec był jego ulubioną modlitwą. Zawsze przyjmował to, co Opatrzność Boża zesłała. Wolę Bożą cenił sobie ponad wszystko, chorobę, czy inną przeciwność przyjmował spokojnie. Miałam możność obserwować go przed wojną 1935-1939 i 1945-1948. Zawsze pogodzony, nawet przerywał czynność, gdy chwila obecna wymagała coś innego. Ze swej strony nie pozwolił nikomu na siebie czekać. W strasznym okresie wybuchu wojny (1 września), gdy Przełożeni Wyżsi radzili się, co robić, powiedział: “Szukać woli Bożej, stać przy wierze, nawet gdy przyjdzie umierać. Bóg nas nie opuści, ale może żądać ofiar, bo zaufał swoim dzieciom”. Chyba zostaniemy każdy na swojej placówce. Jak były naloty bombowców, nie wychodził, bo mówił, jak Opatrzność Boża przygotowała śmierć, to wszystko jedno czy w schronie, czy w domu.

Jego spokój i opanowanie na wszystkich działało korzystnie. Słyszałam, jak mówił do naszych Matek: “Całkowicie zaufać Opatrzności i zachować spokój, śmierci nie mamy się co lękać. Jesteśmy dziećmi w objęciach Matki Najświętszej”. Wielkie i dziecięce nabożeństwo miał do Matki Bożej Wspomożenia Wiernych. Duży obraz miał nad łóżkiem. Rozmawiał z Nią, jak z najlepszą Matką. Lubił jechać do Częstochowy i pod okiem Matki Jasnogórskiej urządzał konferencje Episkopatu. Bardzo chętnie koronował obrazy Matki Najświętszej. Raz jedna księżna ofiarowała swój bardzo bogaty diadem. Cieszył się i oznajmił mi, że dostanie go Matka Najświętsza. Opowiadał mi raz o bólu, który zawsze przeżywa głęboko – niedobre prowadzenie duchowieństwa i grzechy przeciw 6 przykazaniu. Nie rozumiem, mawiał, jak można takim grzechem zasmucać Boga, przecież są przez Boga powołani i żyją dla Boga. Zapominają, że mają Matkę, na pewno by do tego nie dopuściła, gdyby Ją kochali. Siostro, zawsze żyłem w Jej objęciach i z tego grzechu jeszcze się w moim życiu nie spowiadałem. Życie z Matką Najświętszą musi być bezpośrednie. Kocham i coraz więcej uczy mnie kochać swego Syna. Do siostry mam wielkie zaufanie, bo obserwuję i słyszę te same proste słowa.

Trudne audiencje nie wyprowadzały go z równowagi dla otoczenia. Przed wojną jeszcze często szedł do fortepianu i grał pieśń do Matki Najświętszej albo Anioł Pański i jakby nigdy nic, przyszedł do stołowego pokoju pełen wesela i optymizmu.

Imponował wszystkim swoją zawsze nie zachwianą równowagą. Zawsze gotowy do przyjęcia tego, co dana chwila przyniosła. Co piątek przychodził spowiednik, ojciec jezuita. Ksiądz Kardynał, mimo że pełna sala ludzi czekała na audiencję, przerywa je, spowiada się, chwila krótkiego skupienia i wraca do dalszych audiencji. Raz w rozmowie mówiłam, że ja bym tak nie umiała załatwiać różne sprawy, wstać i iść się spowiadać. Na to Eminencja odpowiedział: “Siostro, trzeba być zawsze przygotowanym, bo mamy Boga w sercu”. Spowiedź, żal, miłość, śmierć to są towarzysze chrześcijanina, a jeszcze więcej kapłana i siostry zakonnej.

Jakie cnoty się wybijały?

Nieustraszony, pogoda ducha, zaparcie się siebie, pełne ofiary. Wola Boża nade wszystko. Spokojnie przyjmował to co Opatrzność Boża przygotowała. Kochał Polskę i bardzo cierpiał na wygnaniu, bolał nad cierpieniami Polski napadniętej przez Hitlera, nad cierpieniami polskiej ludności, nad morderstwami dokonywanymi na księżach i ludziach, nad masowym wywożeniem do obozów koncentracyjnych.

Po wojnie w 1945 r. starał się jak najprędzej wrócić do domu. W lipcu 1945 r. wraca do kraju. Jego Eminencja nie mógł zamieszkać w Pałacu Prymasowskim z powodu zniszczenia przez wojska niemieckie i rosyjskie – zamieszkał tymczasowo ze swoimi księżmi sekretarzami: ks. kapelanem B. Filipiakiem i ks. dr. Baraniakiem na probostwie Matki Bożej Bolesnej na Łazarzu. Przez wojnę Matka Boża w Lourdes zatrzymała go przy sobie, a po wojnie, po wygnaniu przyjęła go uroczyście Matka Boża Bolesna. Tam przebywał także J. Ekscelencja ks. bp Dymek. Siostra Maksencja i s. Georgia objęły znów gospodarstwo domowe. Wielka była radość, gdy przyniosłam potrzebne szaty liturgiczne i bieliznę zabraną z pałacu – bieliznę stołową, dla każdego księdza osobistą bieliznę i pościel.

Eminencja cieszył się jak małe dziecko – bo się nie spodziewał i mówił do swoich księży ks. dr. Baraniaka i ks. dr. Filipiaka: “Chłopcy, wszystko mamy, a tak nam za granicą mówili, że w Polsce nic nie ma, a myśmy stamtąd uciekali i choćbyśmy na ławce spać musieli, okrywszy się każdy swoim kocem, nie baliśmy się tego, aby tylko do domu, do Polski”.

Przy końcu życia na łożu śmierci powtarzał: “Zawsze kochałem Polskę i nadal bym dla niej pracował, ale inna jest wola Boża”. Przebywał bardzo wiele zagranicą, ale zawsze mówił: “Wszędzie jest dobrze, ale najlepiej w Polsce, bo tutaj lud kocha Boga i Matkę Najświętszą. Tutaj jest ustawiczna walka o chwałę Boga w takiej czy innej formie. Jest prosty, kochany lud roboczy a nie ten materialistyczny pogląd ludzi zagranicy”.

Będąc inspektorem salezjańskim w Austrii, Węgier i Niemiec, jadąc z Wiednia pociągiem pospiesznym, stał na korytarzu przy oknie, modlił się, a cała grupa młodych komunistów żartowała i delikatnie uderzali na księży i na tego Dostojnego co niepotrzebnie ubrał się w sutannę – wtem nagle jeden wypadł z pociągu przez drzwi. Jego Eminencja zatrzymuje pociąg i spieszy do konającego. Oni w pierwszej chwili nie wiedzieli, co robić. Z wdzięczności wręczyli J. Eminencji czerwony goździk bardzo serdecznie dziękując za usługę. Konający otrzymał absolucję. Dwóch kolegów zostało przy zmarłym, a reszta młodzieży z Eminencją udała się do pociągu i w milczeniu jechali dalej. Gdziekolwiek zaszła potrzeba, szybko się orientował, natychmiast przynosił pomoc i tak było przez całe życie. Dobrotliwy uśmiech cechował jego twarz. Pełen majestatu i pokoju. Bardzo lubiany przez młodzież. Opowiadał mi, jak był profesorem muzyki w szkole salezjańskiej. Tam setki młodzieży, każdy grał na swoim instrumencie, w tym gwarze najlepiej umiał pisać nuty. Słuchając koncertów, umiał rozróżnić błędy. Gdy jako Prymas, Kardynał wchodził na salę uniwersytecką, nie było można uspokoić oklasków i okrzyków na cześć Ks. Kardynała. Kochany był przez wszystkich. On do wszystkich wyciągał ręce, błogosławił i darzył dobrocią. To też wielki smutek odczuli wszyscy na wiadomość o ciężkiej chorobie Ks. Kardynała.

W nocy 13 października 1948 r. ciężko się rozchorował. Puka do drzwi ks. dr Baraniaka mówiąc: Proszę zawołać siostrę, bo czuję się bardzo niedobrze. Wszyscy domownicy wstali. Gdy weszłam do pokoju, mimo wielkiego bólu mówił do mnie uśmiechając się: siostro, trzeba przynieść duży nóż z kuchni – bo się bez niego na pewno nie obejdzie. Zawezwano lekarza dr Radzio, który orzekł zapalenie wyrostka robaczkowego, zastosował 100 gr soli fizjologicznej dożylnie i podskórnie penicylinę. Pacjent trochę się uspokoił, ale mdłości miał nadal. Rano przyjechał Ordynator chirurg dr Jurewicz i ten to samo stwierdził, ale prosił o konsylium drugiego chirurga, ks. Bp Choromański polecił p. prof. Budkiewicza. Pytano J. Em. Ks. Kardynała który odpowiedział, że nikogo nie zna, ale raczej niech będzie profesor, bo cały świat się będzie chorobą interesował. Po zbadaniu przez p. prof. Budkiewicza i poprzednich lekarzy – stwierdzono nadal bolesność okolicy wyrostka, proponowali przewiezienie do szpitala na dalszą obserwacje. Przyjechała karetka pogotowia i ks. dr. Baraniak z s. Maksencją przewożą Jego Eminencję do szpitala sióstr Elżbietanek na Mokotowie. Przy przewożeniu na skutek wstrząsów odczuwał bóle, mimo to był dobrej myśli i zawsze pogodny. W szpitalu poruszenie, powtórzono badania, boleści nie ustępowały, lekarze proszą Eminencję o decyzję co do operacji. Odpowiedź brzmiała: – Doktorzy decydują, wiedzą co mają robić. Pan dr prof. Żera zbadał serce i przystąpiono do operacji o godzinie 13.00, która trwała dwie godziny. Pacjenta przywieziono do pokoju w stanie bardzo ciężkim. Następnego dnia wywiązuje się zapalenie płuc, które zostało opanowane. Siny kolor twarzy niepokoi lekarzy. Odwiedzał chorego ks. Bp Choromański, a Jego Eminencja uśmiechając się mówi: widzi Ekscelencja co to ślepa kiszka nie może zrobić. Przyszedł do łoża chorego także brat ks. Antoni Hlond, który był bardzo wstrząśnięty chorobą.

Trzeciego dnia nastąpiło zapalenie otrzewnej połączone z rozwolnieniem i wymiotami… Choć lekarze robili nadludzkie wysiłki, stosowali wszelkie środki przeciwinfekcyjne i wzmacniające organizm skutków reakcji nie dało się zauważyć. Zabiegi były bardzo trudne, krępujące i bolesne, jak płukanie żołądka i jelit, zastrzyki dożylne, domięśniowe, podskórne, lewatywy odżywcze dożylne i przez odbytnicę, infuzje podskórne. Dostojny pacjent znosił wszystko jak prawdziwy bohater i męczennik, w całej pełni żołnierz Chrystusowy. Przez cały tydzień aż do śmierci nie zauważono ani zniecierpliwienia, ani smutku, zawsze pełen pogody i uśmiechu, zawsze gotów na wszystko.

Ponieważ Eminencja potrzebował stałej opieki, przydzieliła Przew. Matka Prowincjalna Ludwika siostrze Maksencji do pomocy s. Ludosławę. Patrząc na jego cierpienia byłyśmy przygnębione mając łzy w .oczach, widząc to Eminencja prosił, żeby nie płakać l i nie sprzeciwiać się woli Bożej. Wszystko, mawiał, w ręku Boga i choroba, i komplikacje.

Czwartej nocy poszłam się trochę położyć. Siostra Ludosława została na czuwaniu i słyszała słowa modlitwy chorego i cichą rozmowę z Biskupem Wyszyńskim.

Podała choremu trochę płynu do zwilżenia ust i z potu otarła czoło, ale za chwilę, rozpoczęły się torsje i tak co chwilę do samego rana. O godzinie 5.00 rano weszła s. Maksencja do pokoju, wyciągał ręce jak małe dziecko i rozpaczliwie pierwsze słowa – siostro, nie mogę dzisiaj komunikować, tak mi żal, ale całą noc wymiotuję. Pocieszyłam, że pójdę zaraz do lekarza i wypłuczemy żołądek, to się na jakiś czas uspokoi. Tak też zrobiliśmy. Badać bardzo osłabiony, pocieszał się, że Pan Jezus Go pokrzepi. Zrobiliśmy ranną toaletę i zaraz przyszedł ks. kapelan z Panem Jezusem. Przez cały tydzień ciężkiej choroby nie odmówił mu Bóg tej wielkiej łaski połączenia się z Nim w Przenajświętszym Sakramencie.

W piątym dniu już bardzo cierpiał, brzuch wzdęty, wymioty co chwilę. Patrzyliśmy z politowaniem wraz z ks. dr Baraniakiem na straszne cierpienia. Chory zaczął mówić do nas: Jestem od pięciu dni człowiekiem konającym, ale wszystko w ręku Matki Najśw. Widzę walczące moce ciemności.

W środę 6 dnia po operacji szwy popękały i przez otwartą ranę jamy brzusznej pętle cienkiego sznurka wysuwały się. Lekarze robią opatrunek powierzchniowy i proponują drugą operacje. Dzień przedtem mówił do ks. prał. Brossa, widzi ksiądz. Pan Bóg chce przez to pokazać, że nikogo nie potrzebuje. I tego dnia zdziwienie w nas wywołały słowa wypowiedziane przez ks. Kardynała: jutro będzie druga operacja. Przecież lekarze zadecydowali ten nowy zabieg dopiero następnego dnia. Będąc sama w pokoju troskliwie się zapytałam: o jakiej operacji Eminencja myśli? Zobaczy siostra operacja mi nic nie pomogła, a druga, może będzie lepiej, ale cała choroba jest w ręku Matki Najśw.

Po orzeczeniu potrzeby drugiej operacji, cały personel lekarski i pielęgniarski spodziewał się katastrofy. Wobec tego mówiłam do ks. dr Baraniaka, że trzeba J. Em. udzielić Sakramentu chorych. Ale ks. dr Baraniak był tak zbolały tą wiadomością i nie miał odwagi tego mówić choremu, powiedział: przecież rano komunikował. Weszłam do chorego, aby przygotować do drugiej operacji, nieśmiało jednak ale z dziecięcą miłością, ze łzami w oczach, odezwałam się. Ojczulku, Eminencjo. On popatrzył na mnie i sam odpowiedział: dać się zaopatrzyć. Nie siostro Maksencjo, ]a dzisiaj nie umrę. Jutro poproszę ks. Bpa Choromańskiego, a on mi przyniesie procesjonalnie Pana Jezusa z parafii św. Michała; bo Kardynał umierając przyjmuje Wiatyk z parafii, żeby ludność warszawska się dowiedziała, że Kardynał umiera. Niech dzisiaj Księża ogłoszą na różańcu wieczorem, że mogą wszyscy brać udział w procesji. I żeby się nie lękali umierając dać się zaopatrzyć. Uspokoiłam się, pocałowałam rękę prosząc o błogosławieństwo. Wyszłam na korytarz i powtórzyłam to ks. Bp Choromańskiemu. Ten wszedł i Eminencja mu to samo powtórzył.

Druga operacja była wykonana bez narkozy, ponieważ pacjent był bardzo słaby. Drżał na całym ciele, nie wydał ani słowa jęku. Stałam u wezgłowia ocierając zimny pot i odświeżałam spieczone gorączką usta.

W tym czasie łóżko zostało wygrzane. Pacjent po i dokonanym zabiegu był cały siny i zimny. Zastosowano transfuzję krwi, którą dostarczył ks. dr Goździewicz ponieważ miał tę samą grupę. Po zabiegu lekarze nie mieli nadziei utrzymania pacjenta przy życiu. Nie odchodzili ani na chwilę robili nadludzkie starania, aby gasnące życie J. Eminencji uratować. Wszystko co wiedza lekarska miała do dyspozycji było stosowane. Wszystko to okazało się daremne, bo wola Boża była inna. Do wszystkich się uśmiechał mówiąc: co lekarze umieją zrobić, zobaczymy. Zgromadzenia zakonne, księża, lud wierny, przynosili relikwie św. i zapewniali o modlitwie. Eminencja uśmiechając się dobrotliwie odpowiadał: dobrze niech się modlą, bo modlitwa zawsze się przyda, a relikwie niech siostra włoży do kieszonki. Zobaczymy kto zwycięży święci czy lekarze.

Po chwili mówi: święci są mądrzy – Oni mają swoją metodę, mówią najpierw cierp – a potem po ciebie przyjdziemy. Szczególnie tyczyło się to relikwii św. Franciszka Salezego. Chętnie pił wodę z Lourdes, żegnając się powtarzał: tylko Matka Najśw. może mnie z tej choroby wyleczyć. Wszystko w Jej rakach. Nie chcę się w niczym woli Bożej sprzeciwiać. Gorączka wysoka 39-40 stopni C. towarzyszyła przez wszystkie dni choroby i bezsenne noce. Mimo wszystko, moc ducha, bardzo wielka cierpliwość cechowała chorego Arcypasterza. Nikomu nie sprawiał przykrości ani trudności w pielęgnacji, uśmiech i dobroć towarzyszyły przez cały czas choroby.

W środę po drugiej operacji bardzo wyczerpany wejrzał na mnie i mówił: tak siostro Maksencjo, co lekarze potrafili zrobić, niech siostra pakuje walizki i uciekajmy do domu, uśmiechnął się rozkładając ręce. Za chwilę mówił, trzeba do domu zatelefonować, żeby księża przynieśli tę dużą świecę, tzn. gromnicę, bo ona jutro będzie potrzebna. Niech się pali na stole jak przyniosą Pana Jezusa. Wobec całej Kapituły i wiernych przyjmę Wiatyk i ostatnie namaszczenie, a potem was opuszczę. W tym do pokoju przynieśli olbrzymi bukiet róż z Gniezna. Dziękczynnie kiwał ręką do ofiarodawcy. Uśmiechając się powiedział: to Pan Jezus sam się postarał o kwiaty dla siebie. Jutro będą stały na stole z tą świecą.

Noc była bezsenna, wymioty co chwilę, nie narzekając, wzdychał czasem głęboko wymawiając imiona święte.

W czwartek rano uśmiecha się do wszystkich lekarzy przy wizycie i na zapytanie jak się czuje odpowiada Eminencja: dobrze, zaraz przyjdzie Pan Jezus i daję się zaopatrzyć na drogę wieczności. Dziękuję Panom. Po wyjściu lekarzy mówił do nas sióstr pielęgnujących: proszę wszystko sprzątnąć z pokoju, wskazywał na tackę ze strzykawkami i na wszystkie przybory do leczenia. Niech teraz wyjdzie stąd wszystko co doczesne, niech wejdzie wieczność. Polecił s. Maksencji zatelefonować do domu, żeby ks. dr Baraniak przywiózł Caeremoniale Episcoporum stułę, biret i pierścień. Gdy księża sekretarze weszli do pokoju mówił do ks. dra Baraniaka: przeglądnijmy jeszcze ceremonie i polecił odczytać sobie ryt przyjęcia ostatnich Sakramentów. Następnie wszedł spowiednik, kapucyn, ojciec Innocenty. W tym czasie zbliżała się procesja z kościoła św. Michała z Panem Jezusem, którego niósł Jego Ekscelencja ks. bp Choromański w asyście Ich Ekscelencji ks. bpa Majewskiego, Szlagowskiego, Bernackiego, całej Kapituły i bardzo licznego udziału wiernych, zgromadzeń zakonnych męskich i żeńskich. Po wyjściu spowiednika, siostry pielęgnujące usadziły wysoko Pacjenta, prosił, żeby piuskę położyć na głowie, pierścień na palec, stułę.

Biret spoczywał na białej pościeli łóżka, w ręce trzymał Caeremoniale i różaniec. Do pokoju weszli księża Biskupi, Kapituła i księża. Siostry zakonne i wierni zostali w kaplicy szpitalnej modlić się. Przed przyjęciem Pana Jezusa odczytał sam dobitnym głosem wyznanie wiary /Credo po łacinie/.

Spokojnie przyjął Pana Jezusa i ostatnie namaszczenie. Po przyjęciu Komunii św. wygłosił do zebranego duchowieństwa następującą mowę /po łacinie/: A teraz ja błogosławię Warn i owieczkom Waszym i całemu Ludowi i Warszawie, ażeby Królestwo Chrystusowe wzrastało i ażeby w tym straszliwym zmaganiu mocy szatańskiej z Chrystusem, Królestwo Chrystusowe umacniało się, i w końcu odniosło triumf. Walczcie z ufnością. Pracujcie pod opieką Matki Najświętszej. A po zwycięstwie pamiętajcie też o mojej duszy.

Nieco później wyraża swą ostatnią wolę wobec Księży Biskupów: Choromańskiego i Majewskiego, ks. dra Baraniaka, ks. dra Brossa i ks. dra Goździewicza i pana prof. Janczewskiego. Między innymi daje następujące polecenie. Na razie pochowajcie mnie gdziekolwiek, a potem znajdźcie jaki skromny kącik w katedrze św. Jana i tam złóżcie me szczątki. Chciałbym być pochowany w Warszawie, dlatego, że jestem pierwszym Prymasem, który przyszedł do Warszawy. Na zapytanie, czy Eminencja zapisuje coś swojej rodzinie odrzekł: rodzina moja jest liczna zacna i uczciwa, bo pracuje sama na siebie i nie korzystała za życia z łaski Kardynała. Niechaj nadal tak będzie.

Po wyjściu księży Biskupów prosił, żeby łóżko posunąć prosto do drzwi i wszyscy wierni przechodząc szpalerem po korytarzu w drzwiach klękali i otrzymywali błogosławieństwo i serdeczny uśmiech.

Siostra Maksencja i s. Ludosława podziwiały skąd tyle siły. Przez dobre pół godziny trzymał w górze ręce błogosławiąc z uśmiechem na ustach. Podeszłam do łóżka i mówiłam: Eminencja zmęczony, dosyć. Eminencja wejrzał na drzwi, że stale ludzie jeszcze się przesuwają, kiwnął ręką, żeby się odsunąć i dalej błogosławił umierający Arcypasterz swe owieczki. Widząc, że wszyscy przeszli kazał zamknąć drzwi. Głowa opadła na poduszki, ręce opadły na kołdrę. Podałam łyk gorącej kawy, usta zwilżyłam i otarłam głowę z potu. Wszedł ks. dr Baraniak. Eminencja się odezwał: teraz już nie mam żadnych zaległych rachunków. Przekazałem swą wolę mogę odejść i odchodzę z radością. Pracowałem dla Chrystusa i dla Polski i pracowałbym jeszcze, ale wszystko w ręku Matki Najśw. a jeżeli przeżyję to straszne przejście to będę inny. Po pewnym czasie mówił do siostry Maksencji: niczego mi nie żal. Do nikogo i do niczego się nie przywiązałem, więc odchodzę z radością. Żal mi tylko moich grzechów, bo nie zawsze dopełniałem wszystkiego, co mi Bóg zlecił. Ale ufam i mam nadzieję, że dobry Bóg weźmie mnie za uszy i wciągnie do nieba, bo nie jedną dla Niego ofiarę wykonałem i Jego tylko chwały szukałem. Odrzekłam: Eminencjo te małe uchybienia już zostały cierpliwie znoszonymi cierpieniami tej choroby odpokutowane. Mówił Eminencja: zostawmy to Panu Bogu. Miałam łzy w oczach, wejrzał na mnie i mówił: niech siostra nie płacze, pogodzi się z wolą Bożą. Bóg najlepiej wie co robi. Ja odejdę, przyjdą inni. Będą moje dzieło prowadzili, a może lepiej ode mnie gospodarzyli.

Mimo wszelkich zabiegów ciało coraz zimniejsze, bezwładne kończyny dolne, stopy zimne. Położyliśmy ciepły termofor do nóg, a Eminencja niewinnie się roześmiał i mówił: siostrzyczki, trupa już nie potrzeba ogrzewać, bo to mu nic nie pomoże. Chętnie pił wodę z Lourdes, niech Matka Boża będzie ze mną, mawiał. Tylko Matka Najśw. może mi dopomóc, bo to jest sprawa szatańska, widzę w tym pokoju walkę między złem a dobrem. Duchy ciemności chcą mnie powalić, a powaliwszy mnie wezmą górę. Od początku października rozpoczęła się walka duchów ciemności z duchami jasności. Dlatego gorąco polecałem różaniec. Siostry z różańcem w ręku módlcie się o zwycięstwo Matki Najśw. Przy powitaniu ks. bpa Bernackiego powiedział: siły diabelskie mnie powaliły, bo toczy się walka szatanów, inaczej by ta walka wyglądała, gdybym ja był. Jeżeli mnie nie będzie, wy walczcie, by sprawa Boża zwyciężyła. Zgromadzenie sióstr Służebniczek przysłało kosteczkę Edmunda Bojanowskiego. Gdy podałam i mówiłam, że siostry się modlą o zdrowie, ks. Kardynał oświadczył: może On nawet chce cud uczynić. Wieczorem przybyli Księża z pałacu: ks. dr Baraniak, Bross, Goździewicz, prał. Kulczycki, do których odezwał się Eminencja po ojcowsku, bo już był bezsilny, by sam się poprawić: chodźcie chłopcy, podnieście mnie. Wezwani podnoszą Eminencję, który głęboko oddycha. Teraz mi lepiej. Widząc wzruszenie głębokie na twarzy wymienionych, rzekł: /po łacinie/ nie smućcie się, nie rozpaczajcie, bo zwycięstwo gdy nadejdzie będzie zwycięstwem Matki Najśw. w tej to obecnej walce, która się rozgrywa między szatańskimi zastępami a Chrystusem, oto jeden z tych, który uważał się za powołanego do zwycięskiego boju, zostaje już odwołany i wszystko stanie się tak, jak Bóg sam postanowił. Dziękuję Warn, błogosławię Was. Każdy przystąpiwszy ucałował ręce i otrzymał błogosławieństwo. Nadeszli wszyscy domownicy, żeby się z Ojcem rodziny pałacowej pożegnać. Dla każdego miał dobre słowo, gdy zobaczył s. Georgię, uśmiechnął się i powiedział: ach siostro tak zawsze spieszyłem do domu, bo w domu było najlepiej, ale tym razem nie wrócę. Udzielił kolejno wszystkim błogosławieństwa. Podszedł ojciec Ignacy Posadzy i klęknąwszy przed łóżkiem ucałował rękę i patrzył z wielkim wzruszeniem. Co teraz będzie ze Zgromadzeniem Chrystusowców, którego ks. Kardynał był Założycielem. Eminencja zrozumiał i mówił: księdzu kochanemu błogosławię i całemu Zgromadzeniu i ABY JEDNO BYLI. Późno wieczorem zachęcałam do snu po wygodniejszym usłaniu łóżka mówił do mnie: siostro, jutro umrę. Co też doktorzy powiedzą jaki podadzą powód śmierci. Odpowiedziałam pewno serce. Na to ks. kardynał: najłatwiejszy powód. Mimo, że od chwili do chwili coraz więcej tętno znikało, stosowano różne zastrzyki wzmacniające i lekarze nie opuszczali pacjenta. Siły coraz bardziej znikały.

Piątek ostatni dzień życia

Rano przyjmuje w skupieniu Pana Jezusa. O godz. 9.00 weszło do pokoju konsylium lekarskie pochwalając Boga: Laudetur Jesus Christus. Eminencja odpowiada: In saecula saeculorum. Amen. Wita z uśmiechem każdego z osobna. Dzień dobry Panowie, i zanim oni mogli postawić pytanie mówił: co wy powiecie po mojej śmierci, na co ja umarłem? Co podacie jako powód mej śmierci? Ależ Eminencjo. O nie, umrę, umrę i to dzisiaj. Tu już nie ma ratunku. Dzisiaj jest 22 października, dzień Matki Boskiej Szczęśliwej Śmierci. Beati mortui qui in Domino muriuntur niedługo napiszą “Die vigesima secunda Octobris Cardinalis August Hlond obiit”. Przecież Eminencja taki pogodny.

Tak, w obliczu śmierci trzeba być radosnym, śmierć trzeba przyjmować pogodnie. Ona jest przejściem lepszego życia. Jest drogą do wieczności. Wszystkich nas to spotka. Dziękuję Panom za wszystkie zabiec Nie mam do nikogo żalu. Bez żalu odchodzę. Bóg zapłać za wszystko. Udziela błogosławieństwa. Lekarze wzruszeni wychodzą bez słowa. Kilka chwil późni, j mówi do jednego znajomego doktora Tuszewskiego: Pana operowano i wszystko się udało, może Pan nadal pracować. Mnie operowano, ale nie udało się. Trudno, nic, taka wola Boża. Zawsze pracowałem dla Kościoła św. dla rozszerzenia królestwa Bożego, dla Polski, dla dobra Narodu Polskiego. Byłem zawsze wiernym synem Kościoła św. i sumiennie wypełniałem zlecenia Ojca św. , bo widziałem w Nim zastępcę Chrystusa i ziemi. Dziękuję Panu, że raczył mnie jeszcze raz odwiedzić. Do matki prowincjalnej sióstr Elżbietanek M. Ludwiki, która oświadcza, że już nikogo nie wpuszczać do pokoju, ks. Prymas odpowiada: to się Matce nie uda. Moich księży sekretarzy trzeba wpuścić, bo inaczej drzwi rozwalą. Żegnając się z M. Ludwiką zapewniał o swej miłości do Ojczyzny. Zawsze kochałem Polskę i będę się wiele za nią modlił. Po wyjściu Matki podałam łyżeczkę herbaty, podziwiałam przytomność umysłu i zapytałam jak się czuje. Odpowiedział: jak umierający człowiek. Miałam z drugą siostrą łzy w oczach. Mówił do nas: siostry nie płaczcie tutaj już wam nic nie pomogę, ale z nieba będę wam pomagał. Życie coraz więcej gasło, ciało zimne bez tętna. Chory przeczuwał bliski zgon i mówił: gdyby agonia się przedłużała niechaj przyjdą księża klerycy i śpiewają Psalm Miserere. Nieco później daje polecenie: proszę zatelefonować do Seminarium i poprosić ks. Rektora niechaj klerycy modlą się za konających. Mówię oni modlą się o zdrowie. Kiwa ręką; nie, nie, to byłoby przekreśleniem woli Bożej. Wychodzę z pokoju i polecenie przekazałam ks. Bp Choromańskiemu, który znajdował się obok w pokoju z księżmi Biskupami Majewskim i Bernackim i bardzo wiele duchowieństwa. Polecenie w tej chwili wykonał. Krótko po tym podnosi głowę i mówi: słyszę śpiew, już śpiewają.

Do mnie mówił: niech siostra idzie po księży, niechaj się modlą. Księża Biskupi weszli odmówili różaniec, modlitwy za konających. Eminencja wszystkie modlitwy razem szeptał. W czasie modlitw Eminencja woła ks. dr Baraniaka, któremu cichym głosem polecił: proszę powiedzieć Ojcu św., że byłem Mu zawsze wiernym. Sam rozpoczął Psalm 50 Miserere i cichym głosem ; szeptał. Księża na głos wtórowali. Po odmówionym psalmie podchodzi do łóżka ks. bp Choromański, mówił, że troszkę wyjdą, aby pokój przewietrzyć. Eminencja odpowiada: odpocznę trochę, wyjdźcie. Z drugą siostrą poprawiłyśmy łóżko i otworzyłyśmy drzwi balkonowe. Wkrótce rzekł powtórnie: siostro Maksencjo, niech siostra idzie po księży. Pokój wypełnia się, Eminencja zmieniony. Twarz sina. Oczyma wodzi po całym pokoju. Uniósł lekko krzyżyk trzymany w ręku i wszystkim błogosławił. Zapaliłam gromnicę i podałam do ręki, którą sam wyciągnął. Ks. Bp Bernacki przytrzymuje świecę. Wszyscy modlą się za konających. Eminencja leżał spokojnie, lekko uniósł głowę. Trzy lekkie oddechy i ks. Kardynał spokojnie oddaje duszę Panu. Jest piątek 22 października 1948 r. godz.10.30. Lekarze stwierdzili zgon, oczy i usta zamknęłam i tak zostały do końca. Twarz stała się biała i leżąc w łóżku wyglądał na śpiącego. Do wieczora defilada ludzi przechodziła. Wszyscy chcieli zobaczyć i się dotknąć.

P.S. Podczas choroby trzeciego dnia przyniosły siostry Orionistki skrzyneczkę dobrych lekarstw, które były używane podczas choroby i obrazek Ojca Orione. Bardzo się ucieszył gdy podałam obrazek. Ks. Kardynał pocałował obrazek i mówił: mój kochany Orione, razem byliśmy u Salezjanów i bardzo dobrze myśmy się znali i rozumieli. Przez dłuższy czas trzymając obrazek w ręce przyglądał się i modlił się.

Archiwum Ośrodka Postulatorskiego Kard. Augusta Hlonda w Poznaniu