"Wszyscy mają prawo do mej miłości, do mej pracy i opieki i wszystkim chcę służyć, wszystkimi się zająć, aby wszystkich Chrystusowi pozyskać", ale "nie odmawiajcie Bogu żadnej ofiary".

S. Maria Elżbieta Zaleska - Wierny Przyjaciel i Ojciec

Było to w Wiedniu, w czerwcu 1913 roku. Wracam z moją młodszą siostra, 9-letnią Renią, z egzaminu, który prywatnie zdawałyśmy co roku u Sióstr Szkolnych. W samochodzie była mowa o wakacjach i o bliskim wyjeździe do Albrechtesbergu. Matka moja oznajmiła nam, że kapelanem naszym będzie ks. salezjanin, którego dobrze zna, że bardzo jest miły i wesół, że z pewnością go polubimy i że dobrze nam z nim będzie. I rzeczywiście “dobrze nam z nim było”, jak z żadnym innym przed tym ani po tym – takie było zdanie nas, dzieci!

Ks. August Hlond był wówczas dyrektorem Księży Salezjanów na Hagenmullerstrasse. Współpracował z moją matką na polu charytatywnym wśród polskiej biedoty, zwłaszcza wśród młodzieży studiującej lub pracującej. Młodzi zbierali się w niedziele w Salesianum na katechizację, pogadanki itp. Ks. Hlond patronował, a matka moja posyłała podwieczorki. Przede wszystkim kierowała tam polskich chłopców bardziej zaniedbanych. Po ukończonym roku szkolnym przyjechał ks. Hlond spędzić u nas wakacje. Od razu wszystkich sobie pozyskał -i starszych, i dzieci. Wrażenie z Albrechtesbergu tak opisał jeden z późniejszych kapłanów (ks. St. Szurek): “… z radością przyjąłem zaproszenie na kapelana i wybrałem się do A. Odniosłem takie wrażenie jakbym zajechał do klasztoru, bo prawdziwie klasztorne panowało tam życie. Każde zajęcie miało oznaczoną stałą porę, którą zapowiadał głos dzwonka. Porządek dzienny był następujący: rano gromadził się cały dom w kaplicy zamkowej dla wysłuchania Mszy św., w czasie której przystępowali pp. Zalescy z dziećmi i ze służbą do Komunii św… trudno się było nieraz od łez powstrzymać, gdy się patrzyło, jak p. Wacław Zaleski – już wtedy bardzo osłabiony – z trudem wielkim i podpierając się laską szedł do kaplicy, z jakim nabożeństwem i skupieniem przyjmował Najśw. Sakrament…”. Po śniadaniu spacery lub zabawa w parku, w której ks. Hlond brał z nami udział, co nas niezmiernie cieszyło. Po obiedzie ciekawe i miłe rozmowy przy czarnej kawie. Po południu często wycieczki samochodem w ślicznej okolicy: pobliskie Melk nad Dunajem, ze sławnym opactwem benedyktyńskim, Maria-Taferl, słynne miejsce odpustowe z cudowną Matką Boską, wspaniałe opactwo Gottweih itd. Ks. Hlond był duszą tych wycieczek. O godzinie 5 zbierali się znów wszyscy w kaplicy i odbywało się nabożeństwo przed wystawionym Najświętszym Sakramentem. Ksiądz nieraz ćwiczył z nami śpiew, a z moim bratem Romanem akompaniament na organach. Gdy nut brakło, sporządzał je na poczekaniu, wsłuchując się w nasz śpiew. Po nabożeństwie szybko kapę ściągał i biegł na chórek, by zastąpić Romana przy organach.

“Po kolacji oddawano się różnym rozrywkom – pisze dalej ks. Szurek – Pan Zaleski przygrywał na fortepianie, a grał prześlicznie i miał bardzo gruntowne wykształcenie muzyczne; kiedy indziej znów czytał “Żywot Siostry Teresy z Lisieux”, a p. Zaleska robiła z córkami kościelne roboty. Często też siadywaliśmy na tarasie, skąd roztaczał się piękny widok na okolice i prowadziliśmy rozmowy na religijne tematy. Te zwłaszcza rozmowy były ulubionym zajęciem starszych: był to jakby rodzaj “Wieczoru na Pielach” (rzeka płynąca pod zamkiem i wpadająca do Dunaju). Podziwiałem przy tym nieraz głęboka wiedzę religijną p. Zaleskiego i jego nadzwyczajną bystrość umysłu: nieraz jednym i pięknym, trafnym porównaniem wyjaśniał zawiłą trudność…”.

Tu przypomniałem sobie, że ks. Hlond czytał nam niekiedy ciekawe listy, które otrzymywał od swojego brat Ignacego, również salezjanina, przebywającego na misjach w Patagonii, jeżeli się nie mylę. “Około 9 godziny udawali się wszyscy do kaplicy i głośno odmawiali wieczorne modlitwy, po czym udawano się na spoczynek, ale p. Minister długo jeszcze czuwał…”.

Tak mniej więcej wyglądał zwykły dzień wakacyjny. Czasem prosił ks. Hlond mojego ojca o samochód i jeździł do Wiednia na kilka godzin. Zapewne do Salesianum, ale i do Burgu, gdyż jak później dowiedzieliśmy się z jakiegoś życiorysu (w którym również była wzmianka, że był jakiś czas u nas kapelanem), iż był on również spowiednikiem cesarza Franciszka – Józefa; nigdy jednak o tym nie wspomniał (może rodzicom?).

Czas nam mile upływał, tylko jedna ciężka chmura zawisła nad nami: coraz groźniejszy stan zdrowia mojego ojca. Ks. Hlond z nami przeżywał tę troskę.

Niestety, przed rozpoczęciem roku szkolnego musiał Ks. Dyrektor wracać na posterunek, żegnany przez nas wszystkich z największym żalem, ale też i z nadzieją, że się przecież wkrótce w Wiedniu spotkamy.

Wspomnę tu krótko, że jako dziecko uderzała mnie u ks. Hlonda jego miła wesołość; rozumiałam, że płynie ona ze zjednoczenia z Bogiem, któremu był całkiem oddany. Stąd też jego uczynność i dobroć dla wszystkich. Spowiadaliśmy się u niego w soboty przed nabożeństwem wieczornym. Kiedyś miałam niepokój i pragnęłam wyspowiadać się przed Komunią św. Zeszłam raniutko do kaplicy zamkowej. Ks. Kapelan już się modlił. Weszłam do ławki i poprosiłam o spowiedź. Ksiądz momentalnie zamknął brewiarz, wstał i poszedł do konfesjonału. Przykro mi było, że przerwał – może w połowie słowa. Ale takim już był nasz drogi Ojciec, gotów każdemu w każdej chwili służyć – i zawsze z uśmiechem. Myślę, że pod tym względem był prawdziwym salezjaninem.

Wakacje nasze dobiegały końca; moja matka z ciężko chorym ojcem wyjechała do sanatorium w Meranie (Tyrol), a my dzieci wróciliśmy do Wiednia. I tu znowu widywaliśmy się z naszym kochanym ks. Hlondem. Zapraszał nas do Zakładu, sadowił nas na fotelach koło siebie w pierwszym rzędzie, śmiał się i cieszył tymi udanymi występami swojej ukochanej młodzieży. Był w swoim żywiole. A chłopcy, jakże byli przywiązani do ukochanego ks. Dyrektora!

Po śmierci mojego ojca (24 XII 1913) mieliśmy się przenieść do Lwowa. Wybuch pierwszej wojny światowej pokrzyżował te plany. Byliśmy wówczas nad morzem we Włoszech, skąd na jesieni wyjechaliśmy do Szwajcarii, gdzie spędziliśmy długie cztery lata. Z ks. Hlondem kontakt się nie zerwał; korespondował z moją matką. We wrześniu 1918 r. wracaliśmy do kraju. Ks. Hlond powiadomiony o naszym przejeździe przez Wiedeń, natychmiast zjawił się w hotelu. Trudno opisać wspólną naszą radość po tak długiej rozłące! I tyle było sobie do opowiedzenia! Oczywiście końca nie było i o ile pamięć mnie nie myli, skoczyliśmy jeszcze nazajutrz odwiedzić Ojca na Hagenmullertrasse, choć to kawał drogi, prawie za miastem.

I znowu trzeba było pożegnać Księdza na dłuższe jeszcze lata i bardzo bolesne: walki ukraińskie we Lwowie, zaraz po naszym przyjeździe, tragiczna śmierć mojej matki, którą bomba zabiła w noc sylwestrową 1918/1919 roku, ciężko raniąc brata Romana – rozbicie rodziny. Minęło 6 lat, wstąpiłam do Wizytek – wrzesień 1924 roku. Wkrótce dowiaduję się któregoś dnia, że ks. biskup Hlond jest w Krakowie, że ks. Kurpisz, Towarzystwo Salezjańskie, nasz spowiednik, zajęty przy biskupie, ale że przyjedzie nas wyspowiadać itd. Przychodzi mi na myśl dać znać przez ks. spowiednika ks. Hlondowi, że wstąpiłam do klasztoru. Pytam Siostrę Mistrzynię, czy mogę o to prosić ks. Kurpisza. Siostra odpowiada stanowczo, że mi tego nie radzi. Zatrzasnęła się już furta za mną i lepiej wszystkich po tamtej stronie zostawić, żyć w ukryciu i o wszystkim zapomnieć. Bardzo mi to odpowiadało i już więcej o tym nie myślałam. Tymczasem ledwie spowiedź się skończyła, mówi Matka Przełożona, że ks. Kurpisz ją prosił, by mi powtórzyła, że ks. biskup Hlond dowiedział się (nie wiem, jaka droga) o moim wstąpieniu, że cieszy się i serdecznie błogosławi”. Cały ks. Hlond, pomyślałam sobie wzruszona, “zawsze to samo przyjacielskie serce…”.

Zbliżał się dzień moich obłóczyn (4 IV 1925). W ostatniej chwili doniosłam o tym Ks. Biskupowi, prosząc o modlitwy. Odwrotnie dostaje odpowiedź – długi list, do głębi wzruszający. Pisał, że od chwili, jak mnie poznał (miałam 12 lat) co dzień modlił się o łaskę powołania i że Bóg go aż tak wysłuchał, że zostałam córka św. Franciszka Salezego i to przy kościele, w którym on sam otrzymał święcenia kapłańskie itd. W końcu prosił, bym prosiła Matkę Przełożona, aby mu pozwoliła wmieszać się w tłum moich najbliższych w tym dniu uroczystym!

Matka Przełożona natychmiast powiadomiła o tym ks. infułata Krupińskiego, naszego ojca duchownego, który miał celebrować. Ks. Infułat odpowiedział, że to być nie może, by on celebrował, a ks. Biskup mu asystował i że prosić będzie Ks. Biskupa, by zechciał przyjąć celebrę. Połączył się też zaraz telefonicznie z ks. biskupem Hlondem, który się zgodził, ale pod warunkiem, że go ktoś “wyuczy”, bo jeszcze nigdy w życiu takiej ceremonii nie odprawiał! Do klasztoru przybył Ks. Biskup przed sama ceremonia. Wyszłam do niego po błogosławieństwo, jak to jest u nas w zwyczaju. Byłam w stroju panny młodej. Ks. Biskup był z moją rodzina zebrana w rozmównicy. Gdy mnie zobaczył, żywo podszedł do kraty i z największym wzruszeniem udzielił mi swego błogosławieństwa. Po obłóczynach przyszłam do rozmównicy, gdzie przy długim stole siedziała cała rodzina przy śniadaniu z Ks. Biskupem. Ks. Biskup był bardzo wesoły, serdeczny i rozmowny. Podał mi przez kółko książkę wspaniale oprawioną w czerwoną skórę, ze złotym napisem: “Korespondencja Wacława i Heleny Zaleskich”. Kazał mi ją otworzyć i przeglądnąć. Zdumiałam się: listy i liściki, kartki i karteczki (takie z notesu wyrwane parę słów od mojej matki z interesem, czy np. z poleceniem jakiegoś chłopca, który jeszcze nie był u I-wszej Komunii św. itp.). “Patrz dalej” -zachęcał Ks. Biskup. Patrzę więc dalej i natrafiam na kartkę, malowaną przeze mnie: trzy grzybki (aluzja do nas trzech dziewczynek), a poniżej dużymi literami: “Kochanemu Ojcu rączki całuje. B.”.

“Kochany Ojciec” serdecznie się roześmiał, jak to on umiał. A nas tak bardzo wzruszył ten jego pietyzm z jakim skrzętnie zbierał korespondencje rodziców. Wręczył ją najstarszemu bratu Aleksandrowi, mówiąc, że oddaje najdroższą pamiątkę, którą dotąd przechowywał jak relikwię…

Nadchodził dzień moich ślubów wieczystych – uroczystych (6 IV 1929). Doniosłam o tym Ks. Prymasowi, prosząc pokornie o modlitwy i błogosławieństwo. Odpisał zaraz bardzo serdecznie i dodał, że obowiązki nie pozwalają mu osobiście przyjechać, ale że będzie się łączył myślą i odprawi Mszę św. w mojej intencji (jeżeli się nie mylę). Nazajutrz po profesji -szkarlatyna! Rano blisko 40 stopni gorączki, a następnego dnia przewieziono mnie do szpitala dla zakaźnych.

Któregoś dnia roku 1933(1934) będąc znów u nas pytał Ks. Prymas, czy i jakie mamy żywoty św. Franciszka Salezego w polskim języku. Gdy się dowiedział, że posiadamy przetłumaczone jedenastotomowe dzieło ks. Hamona, ale że dotąd nie wydane z braku funduszów – natychmiast oświadczył, że bierze wszystkie koszta na siebie. Matka Przełożona oczywiście z największą wdzięcznością przyjęła łaskawą propozycję. Rękopis raz jeszcze przejrzany, oddany został do druku, a po ukończeniu większa ilość egzemplarzy (w tym spora ilość w pięknej oprawie) przesłane zostały Ks. Prymasowi z hołdem czci i wdzięczności. Z tej okazji była wymiana listów, które się przechowały. Dnia 19 IX 1930 roku z Brzozowa pisze Ks. Kardynał do Matki Przełożonej co następuje: “Z okazji dwudziestopięciolecia swego kapłaństwa pragnę odprawić Mszę św. w tamtejszym kościele Św. Franciszka Salezego, w którym z łaski Boga otrzymałem święcenia kapłańskie. W tym celu zatrzymam się w Krakowie w powrotnej podróży do Poznania i jeżeli Przewielebna Matka pozwoli, odprawię Mszę św. cicha w kościele klasztornym dnia 25 bm. o godzinie 8. Skorzystam z tego, aby się polecić modlitwom całego klasztoru…”. Oczywiście stało się zadość życzeniu Ks. Prymasa. Uroczystość wypadła naprawdę wspaniale. Dopomogli Księża Salezjanie, chóry były przepiękne, a cały kościół ślicznie przybrany czerwonymi adamaszkami z XVII wieku. Po śniadaniu wszedł Ks. Prymas do klauzury, gdzie w sali rekreacyjnej witało go Zgromadzenie śpiewami i życzeniami.

Ks. Prymas był poważny i w uroczystym nastroju. Dostał piękny, w czerwona skórę specjalnie oprawiony album ze zdjęciami Ks. Prymasa, biskupa Nowaka (z którego rąk otrzymał święcenia), kościoła naszego itd. Był bardzo wzruszony i ucieszony tym “bogatym darem” – jak się wyraził.

Otrzymał też kiedyś Ks. Prymas agregacyjny “krzyż Nawiedzenia” i przyjęty został do uczestnictwa zasług i modlitw naszego Zgromadzenia oraz przywilejów udzielonych naszemu św. Zakonowi – a to za życia i po śmierci.

Ks. Kardynał przyszedł znów raz w odwiedziny (rok 1935?). Ponieważ Matka Przełożona była chora i ja również, całe Zgromadzenie poszło do rozmównicy powitać tak drogiego i dostojnego Gościa. Ks. Kardynał rozmawiał z siostrami serdecznie i wesoło. Powiedział m. in., że od dawna już jeżdżąc po Poznaniu szuka miejsca na przyszły klasztor SS. Wizytek, ale nic jeszcze odpowiedniego nie znalazł, choć już zjechał go wzdłuż i wszerz. Jedna z Sióstr żartując powiedziała, iż cieszy się, że gdy już będziemy w Poznaniu – będziemy miały Ojca Duchownego w osobie Jego Eminencji. Na co śmiejąc się odpowiedział Ks. Prymas: “Wątpię, żeby który kardynał był na tyle święty, aby mógł być ojcem duchownym SS. Wizytek”.

Była mowa o mnie i Ks. Prymas powiedział: “Są dwie drogi do świętości: jedna przez chorobę, druga przez zdrowie. Św. Jan Bosko twierdził, że jednak łatwiej się uświęcić w zdrowiu… Proszę Siostrze Marii – Elżbiecie powiedzieć, żeby nie chorował i była zdrowa jak przyjadę na przyszły raz”.

Z okazji dziesięciolecia wstąpienia na stolicę św. Wojciecha przysłał Ks. Prymas na Boże Narodzenie 1936 roku dwie reprodukcje swojego, bardzo dobrego portretu; jeden dla Zgromadzenia, który do dziś dnia wisi w zakrystii i drugi dla mnie. Posłałam go do domu; zginął w pożodze wojennej, jak i całe archiwum rodzinne z korespondencją Ks. Prymasa włącznie.

Druk: Kardynał August Hlond. Prymas Polski. Współcześni wspominają Sługę Bożego kard. Augusta Hlonda, s. 44-51.