"Wszyscy mają prawo do mej miłości, do mej pracy i opieki i wszystkim chcę służyć, wszystkimi się zająć, aby wszystkich Chrystusowi pozyskać", ale "nie odmawiajcie Bogu żadnej ofiary".

Ks. Biskup Józef Gawlina - Ks. Prymas Hlond jako Biskup Śląski

W listopadzie 1922 r. Polska i Niemcy poruszone zostały Dekretem Stolicy Apostolskiej mianującym Salezjanina, ks. dr Augusta Hlonda Administratorem Apostolskim polskiego Górnego Śląska.

Nominat, który pełnił wówczas obowiązki Inspektora (prowincjała) Salezjanów w Wiedniu, był osobą niemal nieznaną. Toteż rząd Rzeczpospolitej był niemało zaskoczony wyborem Kandydata. Ówczesny minister pełnomocny przy Stolicy Apostolskiej odetchnął jednak z ulgą, gdy podczas pierwszej rozmowy poznał w ks. dr Hlondzie, gorącego patriotę, władającego po mistrzowsku językiem polskim.

Rzesza Niemiecka natomiast zareagowała natychmiast protestem. Złożyło się, że ks. dr August Hlond, opuszczając po audiencji nominacyjnej Watykan, spotkał się na schodach z delegacją niemiecką z ambasadorem na czele, która w nieskrępowany i głośny sposób jego nominację, krytykowała i w celu złożenia protestu udawała się właśnie do Kardynała Gasparriego.

Na Górnym Śląsku panowała niebywała radość. Decyzja Ojca św. Piusa XI spełniła nareszcie nadzieje ludności śląskiej. Przede wszystkim była ona potrzebna ze względów czysto kościelnych.

Sytuacja na Górnym Śląsku

Śląsk był od wieków od Polski oderwany. Jedynym węzłem z Macierzą była wiara i język, który zachował swój charakter archaiczny, bo nie przechodził nawarstwień późniejszych. Stąd też przeciętnemu Ślązakowi łatwiej było zrozumieć język Reja, Skargi, aniżeli wniknąć w finezje nowoczesnego stylu powieściowego. Resztki szkoły polskiej zostały w 1872 r. zniszczone, od tego czasu szła forsowna germanizacja, do której również przyłączyła się wrocławska Władza Duchowna. Ze schematyzmów Kurii Wrocławskiej, które np. jeszcze w 1836 r. podawały ilość Polaków i Niemców w każdej parafii, porównać było można, jakie straty w międzyczasie poniosła polskość na Górnym Śląsku.

Nieco inaczej przedstawiały się losy Śląska Cieszyńskiego pod panowaniem austriackim, który jednak Administracją Apostolską objęty nie został.

Uprzemysłowienie Górnego Śląska, a zwłaszcza przyszłej Administracji Apostolskiej, wytworzyło specjalny typ człowieka, który Wojciech Korfanty trafnie ujął w formule: “jestem robotnikiem i jestem Polakiem”.

Ogromne zgęszczenie ludności na około kopalń i hut nie zdołało jednak spolaryzować Ślązaków, którzy z religii i obyczajów ojców czerpali siły moralne i kulturalne. I tak dwóch robotników kopalnianych zdołało w przeciągu trzydziestu lat zebrać około 2.000 pieśni ludowych, wydanych później przez Polską Akademię Umiejętności. Obaj jeździli niedzielami razem, jeden notował teksty drugi melodie.

Wśród młodzieży tylko, przymusem i obiecankami od zdrowych “mores paterni” odrywanej, wyrastał typ tzw. “buksa”, czyli “kocyndra”, który w młodzieńczej bujności mniej się liczył z Kościołem i rodziną. Te właśnie generacje, podczas szeregu lat wojennych bez ojcowskiego pozostawiona wychowania, zaczęła się teraz zaznaczać.

Myśl narodowa rozwijała się silnie zwłaszcza w powiatach przemysłowych. Adam Napieralski uczył Ślązaków przez swego “Katolika” czytać i pisać, Wojciech Korfanty zaś nadawał im kierunek radykalno-polityczny.

Kler dzielił się na dwie części, na Polaków narodowców, zwłaszcza wśród młodszej generacji i na centrowców spośród proboszczów starszych. Dodać wypada, że żaden jawny Polak nie mógł, przy tzw. systemie patronackim uzyskać parafii o średnim chociażby znaczeniu. Były wypadki, kiedy dzielny Ksiądz, wysłany na “piaski brandenburskie” i wybudowawszy tam na diasporze już jeden lub dwa kościoły, dopiero po 25 latach otrzymał małą parafię na Śląsku samym. Zaufanie Polaków do Kurii Wrocławskiej topniało z każdym dniem; zwłaszcza za rządów ks. Kardynała Jerzego Koppa, wyraźnego germanizatora. Jego następcę, ks. Kardynała Adolfa Bertrama, natomiast uważać należy za biskupa sprawiedliwego, który jednak biegu rzeczy, zwłaszcza wśród wojny, już zmienić nie mógł.

Pułki górnośląskie rzucone w największy ogień, co oczywiście wywołało ogromne rozgoryczenie. W lecie 1917 roku zamierzano nawet uśmierzyć rozruchy głodowe w Katowicach wojskiem z poligonu Neuhammer, lecz postawa żołnierzy górnośląskich powstrzymała administrację od tego ryzykownego kroku.

Gdy Rzesza runęła, nastąpił plebiscyt. Według programu Korfantego lud sam rządził i decydował. A że władza kościelna była znienawidzona, przeto też lud uważał, że i w Kościele rządy do niego należą. W wirze plebiscytowym działy się rzeczy skądinąd nieznane na Śląsku, aczkolwiek Polacy nigdy nie dali się porwać do zabójstwa kapłanów, podczas gdy nam zamordowano trzech księży. Tym niemniej kilkudziesięciu księży niemieckich musiało uciekać ze swej parafii, tak samo jak zresztą i księża polscy, zależnie od położenia i składu narodowościowego parafii. Nieufność do Władzy Duchownej niech scharakteryzują następujące przykłady.

Nowego proboszcza, ks. Jana Kudery, wybitnego Polaka nie wpuściła ludność polska do parafii Brzezinki tylko dlatego, że go przysłał biskup wrocławski.

Miasteczko Stary Bieruń zagroziło wyznaczonemu przez Władzę Duchowną proboszczowi, ks. Janowi Wodarzowi znieważeniem czynnym i nie dopuściła przez dłuższy czas żadnego przez Kurię wyznaczonego kapłana do siebie. Pogrzeby np. przeprowadzała tam jakaś kobieta. Gdyśmy z Dziekanem, ks. Prałatem Janem Kapicą usiłowali proboszcza wreszcie wprowadzić, przyjęto nas wyzwiskami i groźbami. Nawet w rodzinnej, spokojnej parafii Mons. Kapicy, w Miedźnej, doszło do rozruchów na tym tle, a była to parafia sławna ze względu na wielką liczbę powołań, wśród których był również ks. Biskup W. Wojciech i dwóch prałatów.

Jednym słowem autorytet Władzy Duchownej był gruntownie poderwany. Do tego jeszcze zawziętość polityczna święciła triumfy. I znów przykład:

W parafii Dębieńsko Wielkie, gdzie byłem wikarym, niemądrość włoskiego dowódcy okupacyjnego doprowadziła do regularnej bitwy, w której prócz kilku powstańców poległo 19 Włochów. Po okolicy później grasowały bandy, a wojska okupacyjne zachowywały się “neutralnie”. Jeszcze w nocy po objęciu powiatu przez Polskę zaopatrywałem dwóch ciężko rannych Polaków i jednego Niemca. Tak było mutatis mutandis również w innych miejscowościach.

Ks. Kardynał Bertram usiłował zaraz po rozgraniczeniu uregulować sytuację kościelną w ten sposób, że zamianował swoim Delegatem na Śląsk polski ww. ks. Jana Kapicę, wyniesionego do godności Prałata Domowego. Ks. Prałat, późniejszy mój proboszcz, żalił się nie raz, że nominacja nie dała mu żadnych praw, co istotnie zgadzało się z rzeczywistością. Zresztą warunki przekraczały jego siły.

Lud śląski marzył o samodzielnej Diecezji polskiej. Jako kandydata na pierwszego biskupa śląskiego wymieniano ks. Kapicę i ks. Teodora Kubinę, późniejszego Biskupa Częstochowskiego. Toteż nominacja ks. dr Hlonda wywołała niezmierne poruszenie wśród Polaków i Niemców. Ks. Kardynał Bertram, namawiany do protestu wykazał swoją mądrość w odrzuceniu takich zachętek, przewidując, iż papież Pius XI, którym poprzednio już rozprawiał na tematy górnośląskie, nad jego protestem przejdzie do porządku dziennego.

Strona polska zaś, poza wielką radością, współczuła Nominatowi, a wielu przypuszczało, że ten “biedny zakonnik nie da rady”.

Pierwsze kroki Administratora Apostolskiego

Ks. dr August Hlond licząc wówczas 41 lat, był synem zwrotniczego kolejowego, często przez władze z miejsca na miejsce przenoszonego za przekonania polskie. Czterech synów rodziny Hlondów wstąpiło do Zgromadzenia Salezjańskiego, piąty, dr Jan Hlond, były Komisarz Plebiscytowy na Śląsk Bytomski, był lekarzem w Katowicach. Ślązaków ujęło bardzo, że matka ich nowego biskupa brała udział w ingresie swego syna w prostym stroju ludowym. Ingres zresztą był skromny ze względu na oficjalną żałobę po właśnie dokonanym zabójstwie Prezydenta Rzeczypospolitej śp. Gabriela Narutowicza. Tak samo skromny był pierwszy list pasterski nowego Dygnitarza, który zawiadamiał diecezjan o objęciu przez siebie władzy duchownej.

Trudne były pierwsze początki, gdyż nowy Ordynariusz nie miał ani mieszkania, ani biura. Warstwą posiadającą byli Niemcy, którzy zaofiarowali pieniądze i usługi swoje w zamian jednak za ustępstwa polityczne i językowe. Konkordat ani dotacja państwowa nie istniały jeszcze, a bezprzykładna inflacja marki uniemożliwiała Władzy Duchownej jakąkolwiek kalkulację, zwłaszcza, że pieniądz z każdym dniem spadał. Spodziewać by się należało, że przynajmniej Rząd Polski dopomoże nowemu Ordynariuszowi dzielnicy, która po tylu wiekach do Macierzy powróciła, lecz nadzieje te zawiodły zupełnie. W ostatniej chwili p. Altman, Żyd, odstąpił wspaniałomyślnie Władzy Duchownej swój dom przy ulicy Warszawskiej na Kurię i mieszkanie Administratora Apostolskiego.

Budżet nowego Dygnitarza był więcej niż skromny. I tak czytaliśmy później w Kurii z pewnym uśmiechem jego własnoręczne rachunki domowe, np. “na kolację dwa śledzie = 25 groszy”, nota bene dla całego domu. Sprawa finansowa wyrównała się później dzięki ofiarności duchowieństwa. Trudniej było z “reprezentacją”, np. podczas wizytacji pasterskich. Jeden z kurialistów biegał stale po wszystkich właścicielach samochodów z prośbą, by raczyli wypożyczyć ks. Biskupowi samochód chociażby na dobę.

Nowego Ordynariusza widziałem po raz pierwszy w styczniu 1923 r. Moje wrażenie było: to rotmistrz w sutannie. Smukły, wysoki o wyrazistej, przystojnej twarzy, o ruchach jednocześnie zdecydowanych i eleganckich, nie przyprószonych jeszcze żadną siwizną włosach, przyjął mnie z ujmującą życzliwością, która tak bardzo odbijała od chłodnego sposobu bycia naszych dotychczasowych przełożonych. Wrażenie wojskowe prysło z chwilą, gdy Ks. Biskup – bo tak nazywano go już anticipande – powierzył mi swoje zlecenia. Tu odzywał się w jednej osobie ojciec i brat. Po krótkim wstępie wytłumaczył mi sytuację zbuntowanej od dawna parafii miedźwińskiej i zaznaczył, że mu mnie radzono na jej administratora, że jednak dla pewnych względów nie może mi dać formalnego dekretu. “czy Ksiądz byłby gotów na własne ryzyko złamać nogę?”. “Owszem jestem gotów”. “Dobrze, lecz uprzedzam Księdza, że większość parafian będzie stawiała opór, a więc radzę wprowadzić się nocą. Na plebanię Księdza nie wypuszczą, toteż trzeba zamieszkać w zakrystii i powoli łamać lody”. Poszedłem oczarowany bezpośredniością i sercem swego Biskupa.

To samo wrażenie odnosili inni księża. Nuta uprzejmości była w stosunkach Władzy Duchownej do Kleru rzeczą na Górnym Śląsku dotąd nieznaną. Pewien wikary dopytywał się w Kurii, czy nareszcie przyznano mu probostwo, o które się ubiegał. Skierowano go do Księdza Biskupa. Kandydat później opowiadał kurialistom: “Gdym do pracowni biskupiej wszedł, szef zerwał się od biurka, uścisnął mnie serdecznie i tak pochlebnie się o mnie wyrażał, że zaraz wiedziałem, że probostwo przepadło”.

Starszyzna kapłańska miała poniekąd pewne zastrzeżenia, co do łagodności biskupiej i domagała się, aby przecież nie unikał karania. Na tym punkcie występowała wyraźnie różnica dwóch szkół, pruskiej i rzymskiej. Biskup przyglądał się długo niektórym niewłaściwością, lecz wolał najpierw upomnieć i prosić po przyjacielsku. Dopiero, gdy to nie skutkowało, nastąpiły kary niemal błyskawiczne i to dość ciężkie. Podobało się ogólnie, że niektórzy księża Salezjanie, którzy się o przyjęcie do kleru diecezjalnego zgłaszali, nie otrzymywali żadnych wybitniejszych stanowisk. Nepotyzmu zresztą i wywyższania dawnych znajomych strzegł się ks. Biskup jak ognia.

Ks. Administrator Apostolski zabrał się przede wszystkim do zmontowania Kurii. Było to o tyle nie łatwe, że pośród kleru nikt dawniej nie śmiał marzyć o stanowisku kurialnym, a więc prawie nikt nie był do tej pracy przygotowany. Kanclerzem zamianowany został ks. dr Emil Szramek, ksiądz o wielkiej wiedzy i nieposzlakowanym charakterze. (Zmarł on 13 I 1942 w Dachau). Na notariuszy powołał ks. Biskup księży: Jana Jarczyka i Stanisława Maślińskiego, a Wikariuszem Generalnym zamianował w 1923 r. ks. dr Teofila Bromboszcza, młodego kapłana o niebywałym rozmachu pracy, zwłaszcza pod względem administracyjnym i finansowym. Jemu też pozostawił całkowicie troskę o sprawy doczesne, tak dalece, że kler wkrótce przemienił hasło biskupie na “Da mihi animas, caetera Bromboszcz”.

Równocześnie zostało stworzone Kolegium Konsultorów Diecezjalnych z ks. Prałatem Janem Kapicą jako Dziekanem i ks. Proboszczem dr Teodorem Kubiną jako Wicedziekanem.

Należało pomyśleć o Seminarium i o prasie. Klerycy studiowali w Krakowie i korzystali z ofiarnej gościnności Ojców Jezuitów. Wkrótce wyznaczył ks. Administrator Apostolski na ich Rektora ww. ks. Maślińskiego, b. wiceregensa wrocławskiego i zabierał się do budowy własnego gmachu.

Prócz urzędowych “Wiadomości Diecezjalnych” założył Ks. Biskup w 1923 r. tygodnik “Gość Niedzielny”, którego pierwszym redaktorem był ks. dr Kubina.

Kontakt z diecezjanami był bardzo żywy. Sympatyczna postać nowego Biskupa ujmowała wszystkich od razu. W przeciwieństwie do dawniejszych czasów, kiedy wizytacje pasterskie były rzadkością – bo Wrocław był największą co do obszaru i liczby wiernych diecezją europejską – widział lud teraz często swego Arcypasterza i witał go wszędzie z entuzjazmem. “Nareszcie mamy własnego Biskupa” – taka była myśl przewodnia. W pewnej głuchej wsi witał ks. Biskupa wójt, który mógł co prawda z powodzeniem wygłosić jakieś kazanie skargoskie, lecz nie uporał się jeszcze z językiem nowoczesnym. A więc zamiast powiedzieć “nareszcie”, zagrzmiał: “Niestety mamy już własnego Biskupa, który nas niestety z Ojcem Św. wprost powiąże. No, i dzięki Bogu, niestety Ciebie wyznaczono nam na Biskupa, który masz dać pozór na nasze dusze” (Pilnować dusz naszych).

Celem podniesienia poziomu kazań Arcypasterz założył “Kółko Homiletyczne”, zaś “Kółko Pisarzy”, złożone z księży i świeckich, miało ożywić piśmiennictwo religijne skupiające się w “Gościu Niedzielnym”. Wkrótce też utworzył ks. Administrator Sąd Biskupi, na czele którego stanął ks. Dziekan Józef Kubis.

Szczególną uwagę poświęcił Pasterz młodzieży. Wzorowa sieć Katolickich Stowarzyszeń Młodzieży rozciągała się po całej Administracji. A że przed młodzieżą gimnazjalną, która dotąd nie miała dostępu do służby państwowej, od chwili przyłączenia Śląska do Polski otwierały się nowe perspektywy, zrodziła się obawa, że studium teologii na odpływaniu młodzieży ucierpi. Ks. Biskup założył więc dzieło budzenia powołań kapłańskich, którzy zwłaszcza trzej księża znakomitą pracą się odznaczali, mianowicie śp. ks. Prałat Wawrzyniec Pucher, ks. Rektor Maśliński i śp. ks. Profesor Robert Josiński.

Położenie gospodarcze Śląska polskiego zaczęło się w roku 1923 pogarszać, co wywołało zmorę bezrobocia. Dla przeciwwagi założył Ordynariusz sekretariat “Caritasu”, a na jej kierownika powołał w 1924 r. ks. dr Maksymiliana Wojtasa.

W tymże roku, mianowicie 15 czerwca, zostałem powołany na sekretarza Akcji Katolickiej. Za tym tytułem kryło się, w wyniku braku duchowieństwa, nieco więcej pracy, a więc równocześnie należała do mnie tzw. “służba zewnętrzna” Kurii, dalej redakcja “Gościa Niedzielnego”, obowiązki spirituała nowicjatu Sióstr Elżbietanek i kapelana ich szpitala. Niedziele przeznaczone były na czynną pracę organizacyjną “Akcji Katolickiej” i połączone z tym zadaniem kazania “objazdowe” po parafiach. Gdy zmęczony tymi świątecznymi występami nie stawiłem się punktualnie o godz. 9 do Kurii, wysłuchiwałem regularnie stanowczych uwag Wikariusza Generalnego, który z marsową miną mi tłumaczył, że “tu tylko za pracę się płaci”. A przecież przez pierwsze półrocze nie otrzymywałem ani grosza, bo w kasie były pustki. Ks. Biskup, któremuśmy się czasami żalili, odpowiadał nam z czarującym uśmiechem, że “jeszcze nigdy Kościołowi nie zaszkodziło, jeśli jakiś młody kapłan z przemęczenia umarł”. Zresztą widzieliśmy na własne oczy ogrom pracy, jaki on sam pokonywać musiał.

Jego listy pasterskie, m.in. “O życie religijne na Śląsku”, dalej o “Akcji Katolickiej”, a także o “Roku Jubileuszowym” były żywe, głębokie i przerastały ujęciem i stylem wszystkie dotychczas znane odezwy biskupie na Śląsku. Najlepszym dowodem ich poziomu było powszechne uznanie, a nawet podziw kleru.

Celem prawidłowego zorganizowania Diecezji zabrał się ks. Administrator do budowy Seminarium śląskiego w Katowicach, zakończonej już przez drugiego Ordynariusza katowickiego, śp. ks. Biskupa Arkadiusza Lisieckiego w 1929 r.

Równocześnie zakupiono grunt pod przyszłą katedrę w Katowicach, założono drukarnię i księgarnię i zakupiono majątek diecezjalny Kokoszyce.

W wszystkich tych pracach wybitnie pomagał ks. Biskupowi dzielny Wikariusz Generalny, ks. dr Bromboszcz. Diecezja rozwijała się znakomicie, a praca rosła w oczach.

Tarcia i walki

Prawdy, że nikt aksamitnie przez życie nie przechodzi, doświadczył także ks. Administrator Apostolski, najpierw na tle społecznym. Gdy mianowicie bezrobocie wzrastało – a pamiętać należy, że spółka kapitału francuskiego “Skarboferm”, która decydowała wówczas o górnictwie Śląska polskiego, nie miała zrozumienia dla naszych zagadnień społecznych – Ordynariusz, założywszy “Caritas”, osobiście odwiedzał przedsiębiorców i ziemian, żądając od jednych sprawiedliwego unormowania pracy i płacy, od drugich zaś pomocy w naturze dla dotkniętych bezrobociem górników. Kapitał zaś niemiecki w hutnictwie śląskim, a także w górnictwie Księcia Pszczyńskiego zastąpiony, dążył świadomie i pod dyktandem Berlina do wywołania bezrobocia, aby udowodnić czynnikom międzynarodowym, iż gospodarka polska na Śląsku zniszczy jego przemysł. Dyrekcje niemieckie, chronione zresztą Konwencją genewską, rozbudowały organizację administracyjną aż do przerostu, zwalniały natomiast celowo robotników, rzucając ich na bruk. “Chcieliście Polski, macie Polskę”.

Akcja interwencyjna ks. Biskupa wydała wspaniałe owoce, a robotnik śląski patrzył z coraz większym zaufaniem i podziwem na swego Pasterza.

Zaniepokoiło to poniekąd Wojciecha Korfantego, byłego Komisarza plebiscytowego, niejako dotąd Króla śląskiego, wśród robotników podnosiły się wówczas głosy, jakoby Wojciech o nich zapomniał a z kapitalistami się połączył. W tym duchu też informowała ich N.P.R. (Narodowa Partia Robotnicza, ściśle wówczas na Śląsku rozpowszechniona. Jej organem był dziennik “Polak” Po przewrocie majowym nastąpiło pogodzenie jej z Korfantym, a Ch.D. zlała się z N.P.R. w “Partię Pracy”) a wiece robotników protestujących przeciw “Wojtkowi”, nie należało do rzadkości.

Korfanty nie założył jeszcze swej “Polonii”, rozlepił plakaty głosząc, że to “dzięki moim zasługom” udało się złagodzić los robotników. Wywiązała się z tego zażarta kampania prasowa podjęta przez N.P.R. Ordynariusz dążąc do zasadniczej zgody zdołał wreszcie żal Korfantego uspokoić i dojść z nim do układnej współpracy.

O wiele ostrzejszy zatarg powstał wkrótce z Niemcami, a właściwie z Berlinem. Niemcy dotąd we wszystkim, a także w dziedzinie kościelnej, mieli pierwszeństwo i sądzili, że taki stosunek, mimo przydziału Śląska do Polski siłą przyzwyczajenia nadal pozostanie.

Psychologicznie bowiem trudno jest komuś z uprzywilejowanego miejsca zejść na plan drugi i słuchać dotychczasowego “poddanego”. Cały szereg Górnoślązaków dlatego się zniemczył, aby się móc wybić społecznie. W szkołach tłumaczono im zresztą, że nie warto się przyznawać do rasy “pariasów”. Większość z 200.000 katolików niemieckich późniejszej diecezji Katowickiej śmiało nazywać można zgermanizowanymi Ślązakami (Stosunek narodowościowy Diecezji śląskiej czyli Katowickiej można mniej więcej ująć w liczbie: 1.000.000 Polaków i 200.000 Niemców), o czym zresztą dobitnie świadczyły ich nazwiska.

Radość z uzyskanej wolności była zbyt silna wśród Polaków, bo czynniki niemieckie mogły natychmiast podnieść głowę. Berlin wolał obserwować, prowadzić skrzętnie kartotekę rzekomych krzywd i przygotować teren aż do chwili, kiedy położenie gospodarcze uprzystępni umysły do agitacji. Toteż zarządzenie Administratora Apostolskiego co do języka polskiego jako urzędowego nie wywołały głośniejszego oddźwięku, prócz wynurzeń kilku księży niemieckich, mianowicie, że “przybył Ratti i poszedł (jako Komisarz papieski na Górny Śląsk podczas plebiscytu). Następcą Mons. Rattiego był Mons. Ogno Serra), przybył Ogno Serra i poszedł, a Hlond pójdzie także. Niech więc sobie zarządza na razie co chce”.

Ze strony Administratora Apostolskiego nie zabrakło dowodów traktowania katolików niemieckich na równi z polskimi a więc sprawiedliwie i należało przypuszczać, że sprawy kościelne na Śląsku polskim rozwiną się spokojnie. Nie było jednak to po myśli czynników berlińskich, którzy katolików niemieckich nadużyć zamierzali do rozgrywek politycznych. Celem ich było zdyskredytowanie Administracji Apostolskiej, uniemożliwienia powstania samodzielnej diecezji Katowickiej i ponowne połączenie Śląska polskiego z diecezją wrocławską, jako pierwszy krok do późniejszego połączenia z Rzeszą niemiecką.

W 1923 r. założono więc tzw. “Verband der deutsche Katholiken in Polen”, którego celem miało być “die Pflige des Deutschtums auf katolischer Grundlage” (Opieka niemieckości na podstawie katolickiej).

W rzeczy samej przeciwko organizacji, pielęgnującej narodowość na podstawie katolickiej, nie można podnosić żadnych zastrzeżeń, jeśli ona w słusznych ramach działa, a nie daje się nadużywać do rozgrywek antykościelnych i antypaństwowych.

Na czele “Verbandu” stanął śp. senator Tomasz Szczeponik, były nauczyciel niemiecki wychowywany w jakimś dziwnym kompleksie nieomylności szkolnej i o poglądzie na świat dość jednostronnym. Osobiście uczciwy, nie zdołał starszy ten pan przeniknąć ani knowań pewnych podwładnych swoich, grającym na jego emocjonalnym charakterze, ani też skutecznie się przeciwstawiać.

Organem “Verbandu” był dziennik “Der Oberschleischer Kurier”, który powoli rozwijał się do roli organu wręcz antyhierahicznego...

Gdy ks. Administrator Apostolski w 1923 r. zwołał Zjazd katolicki dla Polaków i Niemców w Królewskiej Hucie (Chorzów), katolicy niemieccy za namową swego dziennika zbojkotowali Zjazd, aczkolwiek przewidziano dla nich mówców niemieckich po części z Rzeszy, którzy mimo przyrzeczeń także się nie stawili. Równocześnie szły donosy o prześladowaniu niemieckich katolików do Rzymu. Tam pracował dla nich na pokaźnym miejscu niejaki “Don Bede”, recte Giulio Barasch, kapłan o wielce nieciekawej przeszłości. Był on prawdziwym poliglotą i umiał sobie przy pomocy doskonałego aparatu ambasady niemieckiej torować drogi do “Osservatore Romano” i sfer kościelnych, które o jego przejściach, tak samo zresztą jak i my, nic nie wiedziały. (Don Bede, który również pisywał pod pseudonimami: Don Giusto, Don Veridico, Charles Lefranc, Clement Deltour i in. był jako młody ksiądz członkiem węgierskiego parlamentu, później zaś udał się do Paryża jako niezależny dziennikarz. Tam też porzucił stan duchowny i stał się agentem “Aussenamtu”. Zapewniwszy sobie osobistą przyjaźń Vivianiego stał się za jego pomocą, kapitanem – sędzią armii francuskiej. Podczas wojny zdemaskowany i uwięziony, uciekł przy pomocy jakiejś tajemniczej damy do Szwajcarii, gdzie w przebraniu zakonnym prowadził dalszą agitację. Ostatecznie wypłynął w Rzymie. Don Bede, w młodości przyjaciel Lenina, jest twórcą legendy o jego spowiedzi przedśmiertnej. Cała prawda o tym nieszczęśliwym księdzu wypłynęła na jaw dopiero w 1929 r., kiedy także “Osservatore Romano” publicznie go zdezawuował.)

Plan Berlina był więc prosty: siać niechęć i nieufność do Władzy Duchownej, rozbudować “Verband” jako organizację Polityczną, poprzez którą Administracja Apostolska musiałaby z katolikami niemieckimi pertraktować tak dalece, że zarządzenia Kurii dopiero po uznaniu przez “Verband” miałyby obowiązywać wiernych, co równałoby się drugiej władzy duchownej dla Niemców.

Zastanowić się można nad powodami, dla których pomysł Berlina w ogóle mógł zapuścić korzenie. Otóż smutne położenie gospodarcze wpływało także na sytuację polityczną. Niemcy wykorzystywali bardzo zręcznie pewne niejasności Konwencji Genewskiej tłumacząc się jako zapowiedź rewizji przynależności Śląska do Polski. Krążyły powszechnie pogłoski, że od 1927 r. Śląsk wróci do Rzeszy, a nawet wielu Polaków liczyło się z tą groźbą, widząc zresztą słabość i niezaradność władz państwowych.

W Urzędzie Wojewódzkim pracowała tylko bardzo mała ilość Górnoślązaków, na co Niemcy – zresztą nie bez słuszności, lecz dla własnych celów – zwracali uwagę ludności. Idąc po linii najmniejszego oporu, uważało Województwo siebie za “ciało bezpartyjne” i usiłowało ciężar walki z agitacją niemiecką przerzucić na Kurię Biskupią, godząc się wspaniałomyślnie na rolę superarbitra. Stanowisko Administratora Apostolskiego, mianowicie, że katolicy niemieccy otrzymają wszystko, co im się słusznie od Władzy Duchownej należy i że uśmierzenie knowań antypaństwowych należy do obowiązków przede wszystkim władz świeckich, znalazło mało zrozumienia, albowiem mogło ono pozbawić Województwo wygodnej pozycji widza.

Musiały zresztą jakieś dziwne, chyba osobiste z czasów austriackich, połączenia istnieć między pewnymi działaczami niemieckimi a niektórymi urzędnikami wojewódzkimi. Wspomnę tylko o jednym, mianowicie o Naczelniku Oświaty pozaszkolnej, niejakim Wilhelmie Brożku, eks – księdzu diecezji Celowieckiej (Klagenfurt, Austria).

Objąwszy ważne stanowisko państwowe występował on równocześnie w roli “księdza” starokatolickiego w Katowicach, co ze względu na utworzoną podczas Kulturkamfu przez Bismarka parafię starokatolicką, Ślązaków szczególnie zabolało. Nie licząc się w poczuciu swej godności urzędniczej ze słowem, atakował ten apostata gwałtownie Administratora Apostolskiego jako “samozwańca” i usiłował go w prasie ośmieszać. Ponieważ interwencje Kurii, ani protesty ludności u Wojewody nie skutkowały ruszył pewnego dnia pochód Związku Polek przez Województwo z taczką, by w niej wywieźć eks-księdza, a ewentualnie “dodać także kogoś wyższego”. Aczkolwiek apostata znalazł wówczas gorącego obrońcę w dzienniku “Oberschlesischer Kurier”, ustatkował się jednak wyraźnie, a po pewnym czasie znikł zupełnie z widowni.

Zjazd Katolicki i Rok Święty

Pierwszym zadaniem powierzonym mi przez Władzę Duchowną było zorganizowanie Zjazdu Katolickiego w Katowicach we wrześniu 1924 r. Zjazd miał się odbyć dla katolików polskich i niemieckich równocześnie, w odrębnych jednak sekcjach. Podczas prac przygotowawczych, które zajęły dwa miesiące, pertraktowałem za zgodą ks. Administratora Apostolskiego również z “Verbandem”, który wówczas nie był odsłonił maski. Lecz po krótkim już czasie spostrzegliśmy się, o co kierownikom “Verbandu” chodziło. Zażądali oni bowiem zupełnego odstąpienia im kierownictwa nad katolikami niemieckimi również w sprawie organizacji czysto kościelnych, uznania swego dziennika jako organu, a zarządu swego jako prezydium Akcji Katolickiej dla Niemców.

Uznanie takich postulatów równałoby się rezygnacji Władzy Duchownej ze swoich praw. Gdy więc ks. Biskup zamianował polskiego i niemieckiego marszałka Zjazdu, a także prezesa polskiego i wiceprezesa niemieckiego dla Diecezjalnej Akcji Katolickiej, odpowiedział “Kurier” gwałtownym atakiem, nawołując katolików niemieckich by się nie poddawali Władzy Duchownej, albowiem “wir erkennen nur die selbstgewaehlten Fuehrer als geistliche Behoerde an” (uznajemy tylko wodzów przez nas samych wybranych jako władzę duchowną).

Zjazd ten zresztą miały przebieg w obu sekcjach i nie zastąpiony. Ponieważ Śląsk Cieszyński do Administracji Apostolskiej nie należał, ograniczyliśmy logicznie Zjazd do właściwych ram terytorialnych. “Verband” zaś, chcąc się wobec przedstawiciela Nuncjatury wykazać olbrzymią liczbą uczestników niemieckich, przeprowadził agitację, zwłaszcza wśród Niemców cieszyńskich i bielskich. Ponieważ kazaliśmy pociągi nadetatowe skreślić, ściągnęliśmy na siebie nie mały gniew zawiedzionego “Verbandu”.

I z przebiegu Zjazdu wysłał Audytor Nuncjatury, Mons. Chiarlo, doskonałe sprawozdanie do “Osservatore Romano”, które jednak nie zostało wydrukowane, a ku jego i naszemu zdziwieniu ukazał się artykuł znanego już Don Bebe, który całość Zjazdu przedstawił jako dowód znakomitej organizacji niemieckiej i gorącej wiary Niemców.

To miało znaczyć: Śląsk Polski stoi właściwie pracą niemiecką

Zaraz po Zjeździe rozpoczął “Verband” gorączkową pracę organizacyjną. Po wielu parafiach odbywały się jego zebrania, na które bez porozumienia się z proboszczami odkomenderował on również Sodalicje Mariańskie i inne organizacje kościelne. Proboszczowie byli na początku zdezorientowani, jako że działacze “Verbandu” tłumaczyli się Akcją Katolicką jako apostolstwem świeckich, a więc “apostolstwem” przez nich dokonywanym. Jasny komentarz Administratora Apostolskiego, o hierarchicznym, a nie antyhierarchicznym apostolstwie świeckich położył kres wątpliwościom. Zresztą można sobie dobrze wyobrazić przywykłych do rządzenia w parafii proboszczów, zaproszonych teraz na bezczynnych widzów, na którym ich raczono zaleceniami m.in. filozofii Kanta.

Na zarządzeniu Administratora Apostolskiego zemścili się niemieccy posłowie do Sejmu Śląskiego – nie wyłączając katolików – przez głosowanie przeciw przyznaniu dotacji dla Kościoła katolickiego, godząc się zresztą bez żadnych trudności na podobne dotacje dla protestantów i żydów.

Wkrótce też rozpoczęto brzydką propagandę szeptaną przeciwko Administratorowi Apostolskiemu. Gdy mianowicie sprawy państwowe coraz bardziej się wikłały, a zaufanie Ślązaków do administracji świeckiej upadało, skorzystał Ordynariusz z okazji wizytacji w miasteczku Żorach, by podczas wieczornego pochodu z pochodniami do ludności przemówić i zaufanie jej do Rzeczpospolitej wzmocnić. Tłumy spontanicznie śpiewały “Rotę”. Za to pomszczono się na Biskupie przez rozsianie plotki, jakoby on w stanie pijanym na rynku żorskim śpiewał pieśń nienawiści (der Hassgesang). Sprawa została później przez Rzym zbadana i oszczerczo zakwalifikowana. (W obronie Biskupa zwołał wówczas ks. Dziekan Paweł Brandys zebranie Duchowieństwa, które niegodziwe napaści “Verbandu” na ukochanego Pasterza z oburzeniem potępiło. Jego brat ks. Proboszcz Jan Brandys wystąpiło także na arenę, tym razem prasową i wylał na łamach “Gońca Śląskiego” cały potok dosadnych uwag pod adresem “Verbandu” i jego kierownictwa. Było to swego rodzaju kapłańskie “plein speaking” pod tytułem: “Gdzie Rzym a gdzie Krym?”, które następnie przez “Verband” w tłumaczeniu niemieckim jako próba stylu czytelnikom Rzeszy uprzystępnione, drażniło umysły niemieckie. Ataki odtąd jednak nieco przycichły.)

Na jesień 1924 r. rozpisał ks. Administrator Apostolski pielgrzymkę diecezjalną do Rzymu, mianowicie na obchód Roku Świętego.

Wyznaczony na jej organizatora otworzyłem listy dla Polaków i Niemców w Kurii. “Verband” jednak ze swej strony organizował pielgrzymów niemieckich i przekazał mi ich spis dopiero po wynajęciu przeze mnie w Rzymie hoteli. Przekonałem się ze zdziwieniem, że większość zgłoszonych przez “Verband” pielgrzymów nie należała do naszej diecezji, lecz pochodziła z Wielkopolski, Łodzi a nawet Wołynia. Cel był jasny: Niemcy chcieli nas zmajoryzować i wykazać w Rzymie, że Śląsk Polski właściwie w większości składa się z katolików niemieckich. Oczywiście, że nikt przeciwko wyjazdowi katolików niemieckich na Rok Święty do Rzymu nie może mieć zastrzeżeń, lecz organizacja diecezjalna narzuca z góry ramy diecezjalne a nie inne. Gdy więc oświadczyłem, że uwzględnię tylko diecezjan, “Verband” wycofał wszystkich, licząc na to, że w takim krótkim czasie nie zdołamy uzupełnić pustych miejsc, a tym samym finansowo poniesiemy klęskę. Przy pielgrzymce diecezjalnej pozostało tylko 20 Niemców, reszta poszła za namową “Verbandu” i postanowiła wyjechać z Rzeszy, co jednak spełzło na niczym.

Pamiętam doskonale zbiórkę pierwszej ogólnopolskiej pielgrzymki dnia 3 maja 1925 r. w Katowicach, po której dopiero miała pielgrzymka śląska wyruszyć. Wśród księży przybyłych zwłaszcza z Wielkopolski, krążyły wieści, jakoby “Administrator Apostolski Hlond był już wykończony”, a dziwiono się nawet, że jeszcze z taką pogodą ducha odprawia nabożeństwo. Były to istotnie chwile niezmiernie ciężkie dla niego. Aczkolwiek z natury nie skłonny do zwierzania się, powiedział mi pewnego dnia, że wycofa się chyba do celi zakonnej, czemu z całej duszy się sprzeciwiłem.

Po powrocie pielgrzymki, która miała przebieg niezwykle godny, a nawet wspaniały, ukazał się nagle w “Oberschlesischer Kurier” sfingowany wywiad “mit einem hohen Vatikanspraelaten” (z wysokim prałatem watykańskim) tej treści, jako byśmy się z pielgrzymami niemieckimi w Rzymie bardzo źle obchodzili, o czym Ojciec św. wie i dlatego krytycznie na działalność Administratora Apostolskiego spogląda.

Ks. Biskup wysłał numer tej gazety Ojcu św. i prosił o przyjęcie rezygnacji z urzędu sobie powierzonego, gdyby istotnie Jego Świątobliwość była z niego niezadowolona. Papież Pius XI kazał sprawę wywiadu zbadać, lecz że żaden prałat watykański się do niego nie przyznał, zapytał Mons. Hlonda o autora. W dwa dni po odpowiedzi Administratora Apostolskiego musiał Don Bede Rzym opuścić. Dwudziestka owych pielgrzymów niemieckich wówczas po raz pierwszy stanęła w słusznej obronie swego Pasterza przeciwko napaściom “Verbandu”.

W sierpniu wyruszyła druga pielgrzymka, tym razem także z Niemcami. Spodziewaliśmy się powrotu ks. Administratora Apostolskiego razem z nami. Tymczasem już po odjezdnym powiedział Ks. Biskup kierownikowi pielgrzymki, że jeszcze w Rzymie pozostać musi celem odparcia nowych i licznych oskarżeń. Mnie zaś polecił przesłać z Katowic pod jego adresem rzymskim ważne dane statystyczne i materiał prasowy. Wysyłka moja co prawda doszła do Rzymu, lecz zabrakło w niej najważniejszych danych, które jakimś dotąd nie wytłumaczonym sposobem podczas transportu usunięto. Dopiero druga kopia, wysłana nie z Katowic i nie do Rzymu wprost, nadeszła szczęśliwie.

Berlin zresztą uważał od września 1925 roku erekcję samodzielnej Diecezji Katowickiej za przesądzoną, gdyż kazał agentom swoim głosić, iż ks. Hlond pod żadnym warunkiem nie może się stać jej biskupem. Cichaczem lansowali Niemcy kandydaturę ks. Biskupa Szelążka w nadziei, że Biskup nie znający dostatecznie języka niemieckiego, będzie musiał przybrać sobie sufragana Niemca.

Dnia 16 listopada wysłał mnie Wikariusz Generalny na dworzec w Dziedzicach celem powitania powracającego z Rzymu Ordynariusza. Jego pierwsze słowa były “Proszę założyć nowy dziennik. Nr 1. Erekcja Diecezji Śląskiej”.

Dnia 18 listopada towarzyszyłem pierwszemu Biskupowi Śląskiemu do Cieszyna celem objęcia również Śląska Cieszyńskiego jurysdykcją świeżo erygowanej Diecezji.

W dniu 3 stycznia 1926 r. otrzymał ks. Biskup sakrę z rąk Jego Eminencji ks. Kardynała Aleksandra Kakowskiego.

Przy gratulacjach brali udział również katolicy niemieccy, bez “Verbandu” oczywiście. Na równi z Polakami podpisali oni także list dziękczynny do Ojca św. za nominację ks. Biskupa Hlonda.

Dalsza, aczkolwiek krótka, działalność ks. Biskupa Hlonda na Śląsku samym nie była już zamącona żadnymi napaściami świeżymi, gdyż “Aussenamt” zmienił swą taktykę. Główny ośrodek propagandowy został przeniesiony – zdaje się – do “Osteuropa Institut” we Wrocławiu. Zamiast atakować wyłącznie i Biskupa i kler Śląska Polskiego, rozszerzono front na cały zachód Polski, a więc na Archidiecezję Gnieźnieńską i Poznańską oraz na diecezje Chełmińską i Katowicką. Widocznie chciano wziąć pod obstrzał te części Polski, które według planu politycznego znów miały być przyłączone do Rzeszy. Główny temat ataków stanowiły jednak nadal sprawy śląskie. Organizacja niemiecka działała sprężyście i niezmiernie systematycznie, bo atakami na kler polski zajęła się dosłownie cała prasa Rzeszy, każdy dziennik, a nawet tygodnik. Do nich przyłączyły się również gazety austriackie jak np. “Das Neue Reich” i “Salzburger Kirchenzeitung”. Z Pragi zaś sekundowało im dwóch wybitniejszych księży niemieckich, mianowicie pewien senator o poglądach zbliżonych do nazizmu i pewien profesor Uniwersytetu, który później apostazję popełnił.

Z polecenia świeżo założonej Śląskiej Kapituły Katedralnej napisałem wówczas książkę, pt. “Die Warhreit ü ber das Martyrium der deutschen Katholiken in Polen”, która przyczyniła się w pewnej mierze do złagodzenia sporu i wykazania prawdy. Tak samo udało się na zebraniu gdańskim organizacji “Union d`Etudes Catholiques Internationales” wykazać nieprawdę propagandy Rzeszy i uzyskać zeznanie przedstawicieli niemieckich, że ich mylnie informowano.

Po śmierci śp. ks. Kardynała Edmunda Dalbora zawakowała stolica Prymasowska. Dnia pewnego zaprosił ks. Nuncjusz Lorenzo Lauri ks. Biskupa Hlonda do Warszawy. Ordynariusz wrócił dziwnie zamyślony, tak dalece, że na dworcu nie zauważył nawet orkiestry, którą kolejarze śląscy regularnie “swego” Biskupa witali. Różne o kandydatach na Prymasostwo krążyły pogłoski, najuporczywsza jednak, że przyszłym Prymasem będzie zakonnik. Mówiono zwłaszcza o O. Jacku Woronieckim i o O. Stanisławie Sopuchu.

Pewnego popołudnia wezwał mnie ks. Franciszek Rutkowski, ówczesny sekretarz biskupi do “pałacu”. Po raz pierwszy nie zastałem Biskupa w pracowni lecz w ogrodzie. “Wita Księdza Prymas Polski” – oświadczył z uśmiechem Ksiądz Biskup, a po przyjęciu moich gratulacji wydał swe zarządzenia co do prasy i co do przygotowania niezbędnych uroczystości.

Śląsk cieszył się niewymownie, że najlepszemu jego synowi przypadła najwyższa godność w hierarchii polskiej. Nominację prymasowską uważano słusznie za dowód uznania papieskiego dla dokonanej przez pierwszego Biskupa Śląskiego pracy pasterskiej i za napiętnowanie niegodziwych przeciwko niemu napaści.

Gdy ks. Prymas z Katowic odjeżdżał, przerwali górnicy i hutnicy pracę i stanęli wzdłuż kolei, by dziękować Arcypasterzowi za opiekę duchową i życzyć mu powodzenia na wyższym stanowisku.

Druk: Duszpasterz Polski Zagranicą R.III 1952 nr 1(10) s. 21-35