"Wszyscy mają prawo do mej miłości, do mej pracy i opieki i wszystkim chcę służyć, wszystkimi się zająć, aby wszystkich Chrystusowi pozyskać", ale "nie odmawiajcie Bogu żadnej ofiary".

Barbara Gruszka-Zych, Kardynał w dziurawych butach

- Panie z Muzeum Miasta Mysłowice mówią, że mam ręce jak babka Hlondka, mama kard. Hlonda – mówi jego siostrzenica Małgorzata Herok.

Oglądały jej babcię Marię na wielu fotografiach z rodzinnego archiwum i wspólnie doszły do takiego wniosku. Ręce pani Małgorzaty są szczupłe, zdecydowane w ruchach, jak ich właścicielka. Jeżeli przyjąć za pewnik teorię, że wnuki bardziej niż od rodziców dziedziczą cechy dziadków, ta teza znajduje nawet naukowe potwierdzenie. Na ogromnym portrecie babcia Maria ma spuszczone kąciki stanowczych ust. – Penie ją coś bolało, była chora na serce – tłumaczy wnuczka. – To niezwykła kobieta. Urodziła 12 dzieci, z czego trójka zmarła. Z pięciu synów aż czterech zostało salezjanami, a jeden może będzie błogosławionym. Tylko Jan był świecki, został lekarzem, był komisarzem plebiscytowym na okręg bytomski, bliskim współpracownikiem Korfantego.

Po kim ta skromność?

Rozmawiamy w domu pani Małgorzaty w Mysłowicach, oglądając dziesiątki rodzinnych zdjęć. Z jej komentarzy układa się opowieść o rodzinie Hlondów. Na jednaj fotografii zamiast kardynała widać tylko jego uniesione do błogosławieństwa, bielejące w mroku samochodu dłonie z błyszczącym na nich pierścieniem biskupim. Jak się lepiej przyjrzeć, też mają wiele wspólnego z dłońmi naszej rozmówczyni. Przed autem stoi mama kardynała w połatanym, domowym fartuchu i w chustce. Obok niej syn Antoni – też ksiądz. – August często przyjeżdżał z Poznania do Katowic – wyjaśnia pani Małgorzata. – Jego brat Jan pewnie zamówił taksówkę, żeby podjechał na Słupną (dzielnica Mysłowic), pod dom babki, choć na chwilę, bo nie mieli czasu. Niech pani patrzy, jaka szczęśliwa! To zdjęcie zawsze denerwuje rodzinę, że babka w takim połatanym fartuchu wyszła witać syna, ale przecież po domu tak chodziła. Na zdjęciach z Pierwszej Komunii dzieci też nie jest ubrana wymyślnie, ale w czarną, śląską jaklę. To po niej August miał tę skromność. Kiedy mieszkał w pałacu kardynalskim, to bez żadnych wygód. Miał tylko żelazne łóżko, szafę, stolik, krzesła. Jak jechał do Katowic objąć funkcję administratora diecezji, to rodzina się poskładała i kupiła mu buty, bo chodził w dziurawych. A potem jeszcze futro, żeby nie marzł zimą.

Pchali się, żeby go pilnować

Na łożu śmierci w testamencie kard. Hlond napisał: „(…) Rodzina moja jest liczna, zacna i uczciwa, bo pracuje sama na siebie i nie korzystała za życia z łaski kardynała”. – To nie znaczy, że się z rodziną nie stykał, nawet niektóre zdjęcia na to wskazują, ale uważał, że najważniejsza jest posługa potrzebującym, do których był posłany – opowiada pani Małgorzata. – Do nas wpadał tylko na chwilę. Jak się moja mama urodziła, August już był we Włoszech. Między nimi było 15 lat różnicy, ale mimo to więź między rodzeństwem utrzymywała się. Pierwszy raz zobaczyła wujka na urodzinach babci w 1933 roku. Miała wtedy 7 lat. Jak zawsze w niedzielę poszli z rodzicami do domu na Słupną. – Dziadkowie kupili go, kiedy starsi synowie – Antoni Hlond Chlondowski, kompozytor, i August – wyszli już z domu – wspomina.

- August urodził się w starym domu w Brzęczkowicach. Dziadkowie uciekając przed branką z Porąbki koło Będzina, trafili właśnie tu. Dziadek nazywał się Hłond, ale w języku niemieckim nie ma „ł”, więc został Hlond. Po ślubie zamieszkali w Brzęczkowicach. Dom przy ul. Kolejowej zachował się tylko na zdjęciu. Dziś niedaleko stoją krzyż i tablica, że tu przyszedł na świat kardynał. Przyszły prymas Polski wychowywał się w Kosztowach. Dziadek pracował na kolei państwowej jako dróżnik, a że nie krył się ze swoją polskością, to go przenosili do 3, 4 lata. Dlatego kolejne dzieci rodziły się w innych miejscowościach.
- Moja mama mówiła, że stale dziadka straszą, że go ześlą na Piaski Brandenburskie pod Berlin – pamięta. – A on, patriota, odpowiadał: „My się tam nie wyprowadzimy. Ty mi będziesz gospodarzyła, a reszta tu zostanie”. Nie chciał tej ziemi opuścić. Podczas pierwszego spotkania małej Małgorzaty z wujkiem Augustem świętowano 75. urodziny babci. Kardynał rozmawiał bardziej z dorosłymi niż z dziećmi. Ale pamięta, że dla wszystkich był uprzejmy. Potem, już po wojnie, kiedy jako 18-latka odwiedziła go z mamą w Poznaniu, wyszedł je witać z szacunkiem i serdecznością. Kiedy zapytał, jak przeżyła wojnę, to stanęły jej przed oczami wspomnienia, aż się rozpłakała i ze wzruszenia nie umiała powiedzieć słowa. – Zawsze był bardzo pogodny, grzeczny – charakteryzuje wujka. – Każdego, czy wielkiego, czy też maluśkiego, zwyczajnego człowieka odprowadzał z szacunkiem do drzwi. Kiedy w Paryżu, a potem kolejno w klasztorach w Bar-le-Duc i Wiedenbruck Niemcy trzymali go w odosobnieniu, to się pchali, żeby go pilnować, bo tak uprzejmego i kulturalnego człowieka dotąd nie spotkali. A kiedy już go wypuszczali na wolność, jeden z niech przyklęknął i poprosił, żeby go pobłogosławił. Po babci wszystkie dzieci były bardzo skromne. Pamiętam, jak moja mama uszyła sobie taką modną sukienkę, z ozdobnymi ogonami. Wyszła w niej w niedzielę, a jak babcia ją zobaczyła, to wypaliła: „Pycha soi na jednej nodze”. Pani Małgorzata ma olbrzymią wiedzę o rodzinie Hlondów i wujku Auguście. Na półkach stoją książki, któ®e gromadził jej mąż Henryk. – Jak wszedł w rodzinę, to jeszcze nikt o kard. Hlondzie nie mówił, a on się nim zajął – mówi.



Na każdej stacji orkiestra

Pani Małgorzata stara się odkłamać utrwalone w wielu publikacjach informacje na temat kard. Hlonda. Na przykład, że mówił wyłącznie po włosku. – W domu w Brzęczkowicach mówiło się gwarą, ale wszystkie książki do modlitwy były polskie – opowiada. – Kiedy uczył się w szkole salezjańskiej we Włoszech, to uczniowie różnych narodowości, także on, codziennie mieli cztery godziny lekcji języków narodowych, a więc i polskiego. Zarzucano salezjanom, że wychowując chłopców z całej Europy, wynaradawiają ich, a to nieprawda. Kiedy został administratorem na Górnym Śląsku, publicznie dziękował matce, że nauczyła go modlić się po polsku. W domu czytało się polską prasę. Babcia prenumerowała salezjański miesięcznik „Pokłosie”. Potem August założył „Gościa Niedzielnego”. Mam pierwszy numer tygodnika – rodzice kupili więcej i dlatego się zachował. Kardynał prosił, żeby go rozpowszechniać. „Chce w mroki szare wnieść promień światła” – pisał w przesłaniu do czytelników. To babcia wpoiła mu też wiarę. W rodzinie krążyły opowieści, jak małe dzieci siedziały na progu z różańcem, a babcie pracowała, słuchając ich modlitw. Na stare lata, kiedy już nie starczyło jej sił, żeby gotować, miała czas na odmawianie zdrowiasiek przed stojącą na komodzie figurką Matki Boskiej z Lourdes. – U nas w maju zawsze robiliśmy kapliczkę Maryi z kwiatów polskich – wspomina. – U babci też zawsze była podobna. Już jako metropolita warszawsko-gnieźnieński 8 września 1946 roku w Częstochowie kardynał poświęcił naród polski Niepokalanemu Sercu Maryi Panny. – Matki często nie odwiedzał, ale bardzo się o nią troszczył – mówi. Sprawowała opiekę nad dziećmi podwójnie, zamiast ojca, który zmarł jako 49-latek. Kiedy w Katowicach zaczęło nadawać radio katolickie, przesłał jej radioodbiornik z tubą. Spotykali się w przelocie między podróżami duszpasterskimi syna. – Jak jechał w 1946 roku od kard. Sapiehy z Krakowa, żeby biskupstwo w Poznaniu zakładać, to miast przejeżdżać przez Mysłowice – pamięta. – Zadzwonił na nasze probostwo, bo tylko proboszcz miał telefon, i poprosił, żeby kościelny zawiadomił jego siostry, bo chce się z nimi zobaczyć. Nasz kościelny nazywał się Mądry, i taki też był. Udało mu się sprowadzić pod kościół trzy siostry – Annę, Paulinę, Marię – moją mamę, bo kardynał nie miał czasu po ich domach jeździć.

Pani Małgorzata ubolewa, że jej dobre wspomnienia z dzieciństwa i spotkań z liczną rodziną kończą się z wybuchem wojny. – Półtora roku była na robotach za Kędzierzynem-Koźlem – opowiada. Zajmowałam się dziećmi gospodarzy i obejściem. Potem pracowała na poczcie w Sosnowcu. – Po wojnie miałam żal do koleżanek, które chodziły do średniej niemieckiej szkoły, że one już wykształcone, a ja muszę zacząć od zera – zwierza się. – Zacięłam się i jeździłam do Katowic, żeby skończyć gimnazjum handlowe. Potem pracowała w urzędzie skarbowym. Kiedy urodziła trójkę dzieci, została w domu. – Wujek August powinien być uznany świętym za całokształt pracy – zamyśla się. – Żył według przesłania „Bóg na pierwszym miejscu”. W tak krótkim czasie swojej posługi na Śląsku dokonał kolosalnych zmian. Jak odjeżdżał, na każdej stacji grały orkiestry, ludzie klaskali mu i śpiewali na pożegnanie – mówi.


Przez chwilę zastanawia się, co było najważniejsze dla rodziny Hlondów i dla samego kard. Augusta. – Trudno powiedzieć, bo świat się zmienił – mówi. Wtedy dla ludzi były ważne inne wartości – liczył się Bóg, praca, ojczyzna, skromność, nierozerwalność małżeństwa, a teraz tylko mamona.

W: Gość Niedzielny, dodatek specjalny, 15 września 2013 r.