Pierwszy raz spotkałem kardynała Hlonda w czasie jego ingresu biskupiego w Poznaniu w kościele Farnym.
Osobiście spotkałem się z nim po raz pierwszy, kiedy krótko po wspomnianym ingresie w 1927 roku wezwał mnie jako wikariusza przy kościele Najświętszego Serca Jezusowego w Poznaniu do siebie i zaproponował wyjazd za granicę na dokończenie studiów prawniczych. Na zapytanie moje, gdzie bym miał te studia podjąć, względnie na którym uniwersytecie, ks. kardynał Hlond odpowiedział, że wszystko to pozostawia mojej rozwadze i decyzji. Jedno wtedy zadał mi pytanie, które mnie zdziwiło i do dziś utkwiło w pamięci: “Czy Ksiądz, w wieku 27 lat, czuje w sobie jeszcze dość energii dla podjęcia studiów?” Ks. kardynałowi Hlondowi składałem później wizyty w związku z przyjazdem na wakacje i odjazdem do Rzymu z wakacji.
Utkwiła mi w pamięci bodaj ostatnia z tych wizyt wakacyjnych, chyba w roku 1929. Wiosną ks. kardynał Hlond przybył do Rzymu, a gdy wracał do kraju, miał mu towarzyszyć w samolocie z Rzymu do Wenecji ówczesny rektor Rzymskiego Instytutu Polskiego, ks. prał. Tadeusz Zakrzewski (późniejszy biskup pomocniczy w Łomży, a potem biskup płocki), mający nb. tę słabość (o której ks. kard. Hlond oczywiście nie wiedział), że nie mógł patrzeć z wyżyn (choćby z I piętra) ani spoglądać na kogoś patrzącego z wyżyn. Tymczasem, gdy ks. Zakrzewski miał następnym samolotem wracać z Wenecji do Rzymu, samolot jeszcze prawie nad lotniskiem rozbił się, jednak w ten sposób, że nikt z pasażerów nie zginął. Po jakimś czasie podstawiono inny samolot i tym ks. prał. Zakrzewski, którego oczekiwałem na lotnisku, wrócił do Rzymu. Krótko potem wyjechałem do kraju na wakacje, a gdy ks. kard. Hlondowi opowiedziałem przygodę ks. Zakrzewskiego, był niezmiernie przejęty; musiałem wszystko w szczegółach drugi raz opowiadać. Ksiądz kardynał Hlond powtarzał: Jakie szczęście, że się nie zabił, spędzono by winę na mnie”. Warto nadmienić, że ks. kardynał Hlond był wówczas jedynym z bardzo nielicznych dostojników kościelnych, który podróżował samolotem. Podziwiano to i przypisywano ogólnej jego charakterystyce. Mówiono żartobliwie: “Der fligende Hollander”. Po dwukrotnym opowiedzeniu przygody ks. Zakrzewskiego Ksiądz Kardynał prosił, bym za godzinę wrócił do niego na obiad. Pierwszy raz wówczas byłem u ks. kardynała Hlonda na obiedzie. W czasie obiadu znów musiałem na żądanie Kardynała po raz trzeci szczegółowo relacjonować przygodę ks. prał. Zakrzewskiego. Ksiądz Kardynał słuchał na nowo w wielkim napięciu.
Od końca 1930 roku przysyłał mi Ksiądz Kardynał różne akta do opinii prawnej, niedługo zaś potem wezwał mnie do siebie i zlecał mi opracowanie projektów rozporządzeń diecezjalnych, bodaj wszelkich. Największym spośród nich było rozporządzenie o zarządzie majątkowym kościelnym, które Ksiądz Kardynał kazał nawet przełożyć na obce języki.
Od końca 1935 roku otrzymywałem częstsze zaproszenia na obiad u Księdza Kardynała, zwłaszcza w związku z przyjazdem do niego zamiejscowych gości.
Ściślejsze i częstsze były spotkania moje z ks. kardynałem Hlondem od 1945 roku czyli po jego powrocie do kraju, gdy zamieszkał na plebani! Matki Boskiej Bolesnej w Poznaniu na Łazarzu, a już zwłaszcza od sierpnia 1945, gdy zażądał ode mnie przyjęcia nominacji na administratora apostolskiego na Ziemiach Odzyskanych.
Był Polakiem “z krwi i kości” a kapłanem każdą myślą i każdym drgnięciem serca. Daleki i szeroki był jego widnokrąg. Wybiegał myślą i uczuciem ku całemu Kościołowi, tak że mogło się odnieść wrażenie, że diecezja, choć dwie, to dla niego za mały teren, tak dalece, że mogło się odnieść wrażenie, jakby sprawy z zakresu diecezjalnego tylko Go nudziły. Jednakże zorientowany był ściśle a nawet szczegółowo w sytuacji diecezji.
Odznaczał się niezwykłą uprzejmością wobec każdego bez wyjątku. Znamienną cechą Jego była wielkoduszność wobec błądzących.
Uzasadnienie tej postawy Kardynała nie bardzo było nam kurialistom zrozumiałe. Wyjaśnił mi ją po latach on sam z okazji rekolekcji Episkopatu na Jasnej Górze, którym przewodniczył ks. Konstanty Michalski CM. Sufragani krytykowali te rekolekcje, mówiąc, że nauki były raczej kursem praktycznym dla Ordynariuszy. M. in. ks. Michalski wywodził: “Episcopum oportet omnia scire, multa dissimulare, pauca corrigere”.
Po jednej z tych nauk, ks. kardynał Hlond zagadnął mnie na krużganku klasztoru pytając, jak mi się podobają nauki. Odpowiedziałem, że przytoczona przez ks. Michalskiego zasada pozwoliła mi zrozumieć postawę Eminencji z czasów poznańskich odnośnie cudzych uchybień. Swoim sposobem zacierając ręce, wołał Kardynał, że to mądra i stara zasada pedagogiczna i wyjaśnił mi jej uzasadnienie.
Jeden raz tylko dowiedziałem się o wypadku uniesienia się ks. kardynała Hlonda. Na placu katedralnym w Poznaniu spotkałem ks. kan. Michalskiego, wówczas dyrektora Akcji Katolickiej, który co dopiero wyszedł z audiencji. Zdenerwowany zwierzył mi się, że Kardynał na niego się uniósł. Gdy mianowicie ks. Michalski użalił się wobec Ks. Kardynała, że nie wszyscy biskupi wykazują zrozumienie dla Akcji Katolickiej uniósł się, głośno wołając: “Wara Księdzu od biskupów” i przerwał audiencję.
W stosunku do mnie uniósł się ks. kardynał Hlond raz jeden, a mianowicie w 1945 roku, gdy zlecał mi urząd administratora apostolskiego a na pytanie, czy urząd ten przyjmuje, odpowiedziałem, że w moim przekonaniu na zadanie to, wymagające wielkich wysiłków fizycznych, brak mi zdrowia. Ks. Kardynał wówczas ogromnie spoważniał i wygłosił mi egzortę, że dewizą kapłana powinno być “nie moja lecz Twoja niech się dzieje wola” a kto się Papieżowi przeciwstawia, ten przegrał kapłaństwo swoje.
Tymczasem rzeczywiście samopoczucie moje wówczas było fatalne. W obozie Gusen bowiem nie tylko wybito mi zęby ale okaleczono mi szczęki, tak iż pod koniec wojny prof. Meissner w szpitalu Omega w Warszawie dwukrotnie mnie operował i w końcu lipca 1945 sprawa zaczęła się odnawiać. Kardynał dał mi trzy dni czasu do zastanowienia się a zwłaszcza na modlitwę.
Dokładnie w drodze od Ks. Kardynała do swego mieszkania przy ulicy Spokojnej spotkałem na ulicy dr. Kozaryna, który był świadkiem moich warszawskich operacji. Gdy powiedziałem mu o swoim samopoczuciu, skierował mnie do prof. dr. med. Sarrazina. Tenże bezzwłocznie podjął się operacji w swoim mieszkaniu choć bez asysty, wówczas jeszcze nie osiągalnej. W czasie operacji pod narkoza wyrwałem się profesorowi i spadłem ze stołu na podłogę. W wyniku tych przejść musiałem potem dłużej leżeć w łóżku. Ks. Kardynał, dowiedziawszy się o wszystkim, wzruszająco mnie przepraszał za okazany brak zrozumienia.
Na pytanie: “Co uderzało na pierwszy rzut oka w zetknięciu się z kardynałem Hlondem”, można odpowiedzieć: bił od niego pewien naturalny majestat z równoczesną nadzwyczajną uprzejmością wobec każdego bez wyjątku. Każdemu wybiegał do drzwi, każdego odprowadzał do drzwi.
Na pytanie: jak zachował się kardynał Hlond w chwilach przeciwności i doświadczeń – mogę odpowiedzieć, że po powrocie do kraju w 1945 roku w pierwszej chwili dała się zauważyć pewna niepewność, jak przyjmie go społeczeństwo polskie.
Zdenerwowanie silne widziałem u ks. kardynała Hlonda, gdy w roku 1945 na jego polecenie pojechałem do Warszawy przedstawić się prezydentowi PRL Bierutowi jako administrator apostolski, a ten odmówił przyjęcia mnie w tym charakterze, aczkolwiek gotów był przyjąć mnie w charakterze prywatnym.
Po mojej relacji Ks. Kardynał zadumał się, jednakże nie poczynił żadnych uwag krytycznych a jednak polecił zakomunikować innym administratorom apostolskim, by zaniechali przewidzianych wizyt u p. Bieruta.
Innymi wydarzeniami, mogącymi naświetlić postawę Ks. Kardynała wobec przeciwności, były wypadki w czasie jego przejazdu do Gorzowa i na Pomorze Zachodnie w 1947 roku.
W teatrze gorzowskim na czas akademii ku czci Ks. Kardynała wyłączono złośliwie światło elektryczne. Od Ks. Kardynała na ten temat nie usłyszeliśmy ani jednej krytycznej uwagi.
Podobnie cechę tę Ks. Kardynała ukazały groźne wypadki w czasie Jego objazdu Pomorza Zachodniego, kiedy to pod samochód Kardynała rzucono gwoździe przygotowane na blaszkach tak, by stały oraz szkło.
Były to sytuacje groźne dla życia a mimo to Kardynał ani sam o tym nie mówił, ani gdy go w tej sprawie indagowano, aczkolwiek był w najwyższym stopniu podniecony, albo w ogóle nie odpowiadał, albo odpowiadał krótko, że nic nie wie. Podziwialiśmy jego refleksję i niezwykłe opanowanie się. Rozumieliśmy, że chodziło mu o niedolewanie oliwy do ognia.
Wysoko ocenialiśmy nie tylko niezwykłą uprzejmość kardynała Hlonda wobec biskupów lecz bezwzględną lojalność w obradach Episkopatu w tym znaczeniu, że w najmniejszym stopniu w czasie Konferencji Episkopatu nie narzucał swego zdania, pilnując kolegialności; owszem świadom jestem pewnej napiętej dyskusji co do pewnego projektu przedsięwzięcia Ks. Kardynała. Kardynał był mu przeciwny, lecz kategorycznie o-świadczył, że go wykona, gdy taka będzie wola większości Episkopatu.
Wydawało się, że Ksiądz Kardynał Hlond jest stale w dobrym humorze, stale uśmiechnięty, przy częstych wybuchach śmiechu i klaskaniu w dłonie.
Druk: Kardynał August Hlond. Prymas Polski. Współcześni wspominają Sługę Bożego kard. Augusta Hlonda, s. 65-69.