"Wszyscy mają prawo do mej miłości, do mej pracy i opieki i wszystkim chcę służyć, wszystkimi się zająć, aby wszystkich Chrystusowi pozyskać", ale "nie odmawiajcie Bogu żadnej ofiary".

Karol Górski - Kardynał w moich oczach

Przygotowując pracę o duchowości polskiej do Dictionaire de Spiritualite – postanowiłem tam zamieścić także postać ks. kard. Hlonda i doszedłem do przekonania, że to co jest jest najbardziej charakterystyczne dla niego, to jest cnota nadprzyrodzona nadziei w stopniu tak silnym, co występowało już przed wojną, a szczególniej zaraz po wojnie. Konsultowałem to z ks. Kosińskim, który się zajmował osobą Księdza Prymasa już przedtem i temu nie zaprzeczył, że taka cnota jest, ale ja ją wysuwam na pierwsze miejsce.

Była to cnota silna, to znaczy heroiczna. Można to na pewno powiedzieć dlatego, że były to czasy bardzo ciężkie, a więc nadchodząca wojna, lata powojenne. Moim zdaniem cnota nadziei u Księdza Prymasa występuje w stopniu heroicznym. Można to ewentualnie zobrazować przykładem. Tak np. przed samą wojną, w początku lipca 1939 r. odbyła się procesja na morzu w Gdyni, o której mało się mówi, a która zostawiła niezatarte wrażenie u uczestników. Procesję tę miał odbyć Ksiądz Prymas z Biskupami na kontrtorpedowcu przed flotą, która stała na redzie w Gdyni. Nagle nastąpiła silna burza z ulewą, tak że wszystko zostało odwołane i ołtarz rozebrano. A jednak, gdy tylko burza minęła, Ksiądz Prymas nastawał, by procesja się odbyła. Marynarze, którzy później byli w niewoli, opowiadali mi, jak stawiano z powrotem ołtarz na kontrtorpedowcu (czy torpedowcu). Przed Przenajświętszym Sakramentem, na podwyższeniu, klęczał Ksiądz Prymas, a niżej Biskup. Procesja płynęła wśród floty, wszędzie wokół motorówki i statki przepełnione ludźmi, którzy śpiewali pieśni religijne. Miało to wyraźnie charakter zachęty do męstwa wobec nadchodzących, a niewiadomych wydarzeń. Tak wszyscy obecni to odczytali.

Drugi przykład męstwa i nadprzyrodzonej nadziei to był przyjazd ks. kardynała Hlonda do Polski w sytuacji, w której nie było wiadomo, co go czeka. Przejechał samochodem przez wszystkie kordony graniczne. Przyjechał objąć rządy w Poznaniu. Rozmawiałem z nim wtedy i widziałem w nim pełnię energii, co się przejawiało w wystąpieniach i listach pasterskich. Brzmiała w nim jasno nuta nadziei nadprzyrodzonej, kiedy mówił z naciskiem, że Polska nie przestanie być katolicką. Taką postawę zachował do końca. W ostatnich rozmowach w kwietniu, czy maju 1948 r. wyczuwałem w nim tę pełnię sił i nadzieję.

Kardynał był człowiekiem bardzo głębokiej wiary, co przejawia się w listach pasterskich. Ale na plan pierwszy wysuwa się u niego bardzo silna, nadprzyrodzona nadzieja, złączona z wiarą. Było to coś, co uderzało szczególnie i było szczególnie ważne w tych trudnych czasach.

Pragnę także podkreślić, że Ksiądz Prymas stale zaznaczał swoje posłuszeństwo w stosunku do Stolicy Apostolskiej. To posłuszeństwo było zrozumiałe, podobnie jak oddanie Stolicy św. wynikające ze stanowiska jakie zajmował. Mimo że był w działaniu bardzo samodzielny, stale podkreślał swe oddanie Stolicy Apostolskiej. Czy było to tylko posłuszeństwo, czy coś więcej może? Było to posłuszeństwo i oddanie, ale ja stałem za daleko, bym mógł powiedzieć coś więcej.

Widziałem się w Pelplinie z Księdzem Prymasem w sierpniu 1946 r. podczas konsekracji ks. bpa Kazimierza Józefa Kowalskiego. Później byłem drugi raz w Pelpinie, gdy przybył tam Kardynał angielski i był Ksiądz Prymas. Nic tam nie mówiłem o Stolicy Apostolskiej. Wiosna 1948 r. w Burzgłowie na jubileuszu ks. bpa Szelążka, Ksiądz Prymas usunął się ze mną do niszy okiennej w starej gotyckiej sali i powiedział mi: “Kiedy było to wystąpienie w sprawie Ziem Zachodnich Ojca św. Piusa XII, bałem się, że teraz się zacznie, ale udało mi się to jakoś zażegnać”. Oznaczało to, że wystąpienie to wywołało gwałtowną reakcję ze strony rządu, a Ksiądz Prymas zdołał to zażegnać i załagodzić. Nie wyrażał przy tym żadnej oceny czy dezaprobaty dla polityki Piusa XII, tylko powiedział przez to, że bał się, by nie doprowadziła do bardzo ostrego konfliktu, który udało się zażegnać. Nie oznacza to jednak również, by podtrzymywał i aprobował we wszystkim politykę Piusa XII, który w danym wypadku dał się użyć Niemcom. Mimo to, jak podkreślam, nie dawał wyrazu krytycznemu stanowisku.

Co do stosunku do innych, mogę powiedzieć, że mogą być zarzuty ze strony niemieckiej. Mianowicie o. Breitinger, franciszkanin z Poznania, który za okupacji został mianowany administratorem apostolskim dla katolików – Niemców archidiecezji gnieźnieńsko-poznańskiej (przypuszczam, że może i dla całego Warthelandu), został w początku września aresztowany w Poznaniu jako zakładnik i prowadzony pieszo na Wschód. W swoich wspomnieniach (nie pamiętam, gdzie je czytałem) pisze, że w drodze kolumnę zakładników minął ks. kard. Hlond w samochodzie. O. Breithinger zapisał, że “nie mógł mnie nie poznać”, miało oczywiście o to pretensje. Ale jadący samochodem Ksiądz Prymas nie musiał się przyglądać osobom idącym w kolumnie i patrzeć w twarz każdemu z idących, bo i tak nie wiedziałby, kto to jest. Drugi zarzut ze strony niemieckiej pochodzi od konsula generalnego Rzeszy w Poznaniu. Mam tę relację od dwóch starszych panów z Kresów (po 75 lat i więcej), którzy byli na audiencji u Księdza Prymasa w 1938 r. Przyszedł też Konsul Generalny, który był osobistością dyplomatyczną. Cel wizyty nie jest mi wiadomy, ale domyślam się, że chciał domagać się powiększenia ilości nabożeństw niemieckich dla Niemców katolickich. Ci Niemcy katoliccy byli w Wielkopolsce na drodze do polonizacji, doskonale mówili po polsku i nie byli przez ludność polską uważani za obcych. Hitlerowska propaganda starała się obudzić w nich znowu niemieckość. Konsul Generalny czekał dość długo, a gdy wyszedł ktoś od Księdza Prymasa, kapelan (czy sekretarz) poprosił kogoś z kolejnych interesantów, nie zaś Konsula Generalnego. Ten się obraził i wyszedł. Owi dwaj panowie poszli do kapelana (sekretarza) i przedkładali mu, że nie można tak robić, bo to dyplomata. On na to powiedział: “Ach, on taki niesympatyczny” i tym ich zbył. Przypuszczalnie był to sposób uniknięcia bardzo trudnej sytuacji dla Księdza Kardynała. W każdym razie stosunek Niemców do niego był wtedy wrogi i takim później pozostał.

Odwiedziła mnie kilka lat temu pewna Niemka, historyczka, katoliczka z Warmii i powiedziała mi, że przygotowują Niemcy proces informacyjny do kanonizacji biskupa warmińskiego Kallera. Była w Pelplinie i tam czytała protokół, spisany po wizycie ks. kard. Hlonda, do którego przyjechał do Pelplina ks. bp Kaller. Rzekomo pochodził on z Chorzowa, gdzie rodzice jego mieli sklep korzenno-spożywczy i sprzedali go rodzicom kardynała Hlonda, który musiał znać późniejszego biskupa Kallera. Odpowiedziałem, że ks. kardynał Hlond był synem dróżnika kolejowego, który w żadnym wypadku nie był właścicielem sklepu korzenno-spożywczego. Całe to opowiadanie miało na celu wykazanie, że u ks. kard. Hlonda działały w stosunku do biskupa Kallera jakieś osobiste motywy. Powiedziałem, że to się nie może zgadzać z prawdą. Ks. kard. Hlond, żądając jako legat papieski w 1945 r. wyjazdu biskupa Kallera z Warmii na pewno miał informacje, że rząd nie będzie tolerował biskupa Kallera i sam mi to mówił później, o ile pamiętam. Na to rozmówczyni moja zdziwiła się, jak to mogło się stać, by Ksiądz Kardynał miał informacje o planach rządu, na co odpowiedziałem, że miał pośrednio jakieś kontakty, choćby przez Bolesława Piaseckiego. Mnie się też wydawało, że prof. Zygmunt Wojciechowski mi o stanowisku rządu mówił, ale nie mogę tego twierdzić. W każdym razie słyszałem o tym w 1945 r. Ta decyzja rządu była przyczyną, dla której ks. kard. Hlond usunął jako legat ordynariusza diecezji warmińskiej, ks. biskupa Kallera i mianował na administratora ks. Teodora Benscha.

Gdy Ksiądz Kardynał rządził diecezją, musiał usuwać tę czy inną osobę z jej stanowiska. Tak np. usunął ks. Brossa ze stanowiska dyrektora Akcji Katolickiej. Były tam konflikty, których nie znam. Nie słyszałem, by zarzucano ks. kard. Hlondowi mściwość albo pamiętanie uraz. Był on bardzo ostrożny w mówieniu o innych ludziach. W czasie wizyty mojej 30 czy 31 grudnia 1945 r. u Księdza Kardynała, określił Bolesława Piaseckiego jako chaotyka. Nie była to ocena strony moralnej ale umysłu człowieka, który myśli chaotycznie i dlatego, jak dodał, łatwo daje się zaplątać.

Kontynuując myśl o stosunku Księdza Kardynała do innych dodam, że prowadził tryb życia bardzo skromny. Cały zarząd pałacem był oddany braciom Serca Jezusowego (z zielonymi pasami). Stary kamerdyner poprzedników wyprowadzał tylko gości i właściwie był na emeryturze.

Ksiądz Kardynał był bardzo uprzejmy, nie było w nim wyniosłości, ale niektórzy uważali, że jest w nim coś z aktora. Otóż, moim zdaniem, każdy człowieka sprawujący władzę na wyższym stanowisku musi być w pewnym stopniu aktorem, jeśli władzę tę ma sprawować skutecznie. Ludzie tego aktorstwa potrzebują. Ten, kto w jakimś stopniu nie jest aktorem, nie będzie dobrze spełniał funkcji reprezentacyjnych i kierowniczych, ci zaś, którzy są aktorami, są wysoko cenieni przez publiczność; stojący zaś bliżej nich mogą mieć inny sąd o nich. Ten kto ubiera swe wystąpienia w szatę krasomówstwa i aktorstwa, robi wielkie wrażenie na słuchaczach, którzy sobie nie zdają z tego sprawy. Otóż u kardynała Hlonda był pewien element tego aktorstwa w sensie pozytywnym, potrzebnego przy sprawowaniu wysokiego urzędu. Nie było w nim pozy, to było coś prostego. Gdyby tego nie robił spontanicznie, musiałby się tego nauczyć.

Mimo wszystko była w nim prostota. W rozmowie był bardzo prosty, ale nie był wyniosły. W zewnętrznych wystąpieniach stosował formy przyjęte wówczas przez książąt Kościoła na Zachodzie. W rozmowie bezpośredniej był bardzo prosty i bezceremonialny. Umiał przy tym zachować autorytet. Byłem na obiedzie u niego wraz z innymi prelegentami Tygodnia Społecznego o Rodzinie. Przy stole Ksiądz Prymas dyktował tematy rozmowy i nikt nie próbował wysunąć jakiegoś innego tematu. Zdania swego nie narzucał i nie wyobrażam sobie, by to mógł robić. Wysłuchiwał najpierw wszystkiego o danej sprawie, a potem wydawał decyzję, która była od razu przemyślana i gotowa. Ja do niego nie chodziłem radzić się. Tylko podczas ostatniej rozmowy w Poznaniu 30 lub 31 grudnia 1945 r., kiedy miałem przenieść się do Torunia, a on wyjeżdżał do Warszawy, powiedziałem mu, że jeśli uważa za potrzebne, proszę, by mnie użył do pracy charytatywnej, jedynej jaką wtedy można było prowadzić. A on się chwilę zastanowił i powiedział: “Niech Pan na razie spokojnie siedzi, przyjdzie czas, kiedy Pan będzie potrzebny”. To znaczy, że decyzję wydał od razu.

Na pewno bardzo doceniał znaczenie laikatu. Dziś pod tym względem jest znacznie gorzej. Ksiądz Kardynał należał do pokolenia ludzi w Kościele, którzy pragnęli wychować laikat katolicki i robili w tym celu bardzo dużo, starając się podtrzymać katolików świeckich i stworzyć im jakieś warunki pracy i działania. Popierał np. ruch “Odrodzenie”, organizacje Akcji Katolickiej, także Koło Wiedzy religijnej, które pozostawało w luźnym związku z Akcją Katolicką. Moje prace nad historią życia wewnętrznego bardzo popierał i zawsze czułem, że mogę się do niego udać i znajdę pełne zrozumienie. I czy także podobne odczucie mieli inni, z którymi właśnie spotykaliście się?

Inni też mieli podobne odczucie. Ksiądz Kardynał był bardzo lubiany i wysoko ceniony.
Był ogólny prąd w Kościele zmierzający do tego, żeby świeckich ludzi wykształcić na świadomych katolików. Był to prąd, który przychodził z Zachodu i był w Polsce rozumiany, np. w Poznaniu inteligencją zajmowali się późniejszy biskup chełmiński ks. Kazimierz Józef Kowalski, ks. prałat Aleksander Żychliński i inni.

Kardynał rozumiał przyszłość i nastawiony był na przyszłość, na jej przygotowanie. Dlatego (wracając jeszcze do spraw Akcji Katolickiej) próbował stworzyć czasopismo literacko-katolickie. Miała nim być “Kultura”. Na jednym ze zjazdów katolickich w Środzie poruszano tematy kultury katolickiej, którą Ksiądz Prymas usiłował stworzyć. W realizowaniu programów społecznych był bardzo ostrożny. Powołał Prymasowską Radę Spraw Społecznych, która wydawała pewne orzeczenia, ale nie dążył do natychmiastowej realizacji celów. Na jubileusz ks. Al. Żychlińskiego, który odbywał się w Uzarzewie, u jego brata, przybyło szereg działaczy konserwatywnych i przyjechał też Ksiądz Prymas. Płk Rostworowski (późniejszy generał, zamordowany przez gestapo) powiedział mu, że gotów jest podjąć się przez swe stosunku wprowadzenia korporacyjnej organizacji rolnictwa. Na to Ksiądz Prymas odpowiedział, że na to jest jeszcze za wcześnie i powołał się na rozmowę z Piusem XI, który powiedział, że ustroju chrześcijańskiego tak zaraz w życie wprowadzić nie można.

Tendencji laickich wśród nauczycielstwa Ksiądz Prymas bardzo się obawiał, ale mu było bardzo trudno prowadzić walkę, gdyż rząd nieraz podejmował decyzje, zmierzające do laicyzacji, ale w razie interwencji natychmiast wszystkiemu zaprzeczał.

Ksiądz Kardynał był bardzo roztropny we wszystkich posunięciach, wszystko było przemyślane, środki dobrane do celu. Sytuacja jego w Wielkopolsce nie była łatwa, gdyż przyszedł ze Śląska i nie był miejscowym księdzem, a księża wielkopolscy byli przyzwyczajeni do wielu pokoleń, od stuleci, że zawsze miejscowy kapłan zostawał biskupem. Jak słyszałem, wyrazicielem tej niechęci był ks. biskup Laubitz, który ostro wypominał różne rzeczy Księdzu Prymasowi publicznie, na zebraniach duchowieństwa. Ksiądz Prymas przyjmował to z wielkim spokojem i nic mu nie powiedział.

Wyjazd Kardynała?

Moim zdaniem nie miał on absolutnie żadnych szans na to, by go hitlerowcy pozostawili na wolności, chociażby z powodu nieprzyjęcia konsula generalnego (o czym było wyżej). Wystarczało to, by go natychmiast w jakiś sposób unieszkodliwić. Wyjechał do Warszawy na wezwanie rządu, ale gdyby nie wyjechał, to by go hitlerowcy wywieźli. Jak go dostali w swoje ręce we Francji, to od razu go zamknęli. Nie można czynić mu zarzutu z tego, że wyjechał, ponieważ na pewno nie mógłby prawować swoich funkcji. Moim zdaniem nie wolno nikomu czynić zarzutu z tego, że dobrowolnie nie poszedł na męczeństwo. Kościół w czasach rzymskich zawsze nakazywał ukrywać się w wypadku, gdy groziło prześladowanie i męczeństwo, a dopiero kiedy nie było można inaczej, wówczas zarówno kapłan jak i człowiek świecki powinni byli śmiało wyznać wiarę. Starożytni autorzy, Ojcowie Kościoła, ostrzegali przed dobrowolnym, że tak powiem, zgłaszaniem się na męczeństwo, gdyż Pan Bóg mógłby nie dać sił. Moim zdaniem można było z całą pewnością przewidzieć, że Księdzu Prymasowi grozi więzienie hitlerowskie albo śmierć. Więc nie można mu czynić specjalnego zarzutu, że za wszelką cenę nie starał się pozostał na miejscu. Jest to dubium.
Kardynał był prawdomówny, choć umiał wszystkiego nie powiedzieć. Prawdomówność występuje np. w rozmowie 30 czy 31 grudnia 1945 r., w której poruszyłem sprawę świętych polskich, kandydatów na ołtarze i wymieniłem m.in. ks. Bronisława Markiewicza. I wtedy uświadomiłem sobie, że mógł to być nietakt wobec salezjanina. Na to on się trochę stropił, zdjął piuskę tak jak to czynił wtedy, gdy chciał gestem okazać szacunek i powiedział: “Ja byłem u nich w domu i stwierdziłem, że zwyczaje u nich były salezjańskie”. Mimo konfliktów między ks. Br. Markiewiczem a salezjanami odnosił się do niego z wielkim szacunkiem.

Pisma Kardynała są spisane bardzo piękną polszczyzną. Jest to stara, bardzo piękna polszczyzna śląska, którą dziś już się nie pisze. Przypominały ją zwroty, których używał. Pisma jego nie są to wykłady teologiczne, gdyż przystosowane są do konkretnego celu.

Pragnę wspomnieć o stosunku Księdza Prymasa do biskupów. Wiem, że swoim taktem i mądrością doprowadził do zjednoczenia Episkopatu. W latach 1920-21 Episkopat Polski nie był zjednoczony, biskupi między sobą się nie rozumieli, nie znali się prawie zupełnie. Był to skutek istnienia trzech zaborów, z których każdy miał inne zagadnienia. Stąd nie mogli się dogadać ze sobą. Otóż działalność Księdza Prymasa doprowadziła m.in. do tego, że pozostał jednolity Episkopat.

Ksiądz Prymas zorganizował Akcję Katolicką. Miał on prosty, trzeźwy i roztropny sposób traktowania spraw. Były najrozmaitsze projekty i pomysły zorganizowania katolików. Istniała “Liga Katolicka”, wielka machina, poruszana tylko z okazji wyborów czy innych wydarzeń. Pracowała ona metodą wieców. Były różne organizacje partykularne, byli tacy, którzy z Akcji Katolickiej chcieli uczynić federację związków. Ksiądz kard. Hlond obrał drogę włoską i stworzył cztery podstawowe organizacje, a inne choć uznane za katolickie do Akcji Katolickiej nie należały. Mówi się np. że Sodalicje były organizacjami pomocniczymi Akcji Katolickiej, gdyż chciano, by ich członkowie pracowali w niej także, ale sodalicje z Akcji Katolickich nie były związane organizacyjnie. Tak samo “Odrodzenie” i jego seniorat nie były związane z nią organizacyjnie. Przeciw temu występował ówczesny ks. prof. Stefan Wyszyński, który opublikował w “Prądzie” artykuł, proponujący tworzenie stanowych czy zawodowych organizacji jako Akcji Katolickiej. Jest to bardzo ciekawy artykuł i warto go uwzględnić.

Męstwo Kardynała. Bardzo wyraźnie przejawia się ono w podejmowaniu decyzji w trudnych sytuacjach. Pierwsza taka sytuacja wystąpiła przy objęciu godności prymasowskiej w momencie po zamachu majowym, gdy wszystkie dotychczasowe formy pracy katolickiej stały pod znakiem zapytania. Chodziło o to, że większość biskupów związana była z obozem narodowym, niektórzy zaś sprzyjali Piłsudskiemu. Objęcie kierownictwa, wytyczenie drogi, współpraca z rządem przy równoczesnym zachowaniu zupełnej samodzielności – to była droga Prymasa Hlonda, który konsekwentnie trzymał się przez cały czas. Wyrazem wielkiego męstwa było o publikowanie listu pasterskiego “O zasadach życia państwowego” w 1932 r., kiedy biskupi bali się ogłosić ten list. Skoro nie zdecydowali się go podpisać, kardynał Hond opublikował list we własnym imieniu. Trzecim przykładem męstwa jest postępowanie w momencie nadchodzącej wojny. Polecił on zachować wszystkie archiwa, kazał tylko zniszczyć akta dotyczące protestu biskupów polskich przeciw działalności monsignora Rattiego na Śląsku przed plebiscytem. Z akt tych poczynił notatki dyrektor Archiwum Archidiecezjalnego ks. J. Nowacki, całość zaś zniszczył (były to akta prymasa Dalbora). Następnym dowodem męstwa był powrót do Polski w 1945 r. Dowodem wielkiego męstwa było objęcie rządów w Kościele i rozmowy z władzami tak, jak gdyby niczego złego się nie spodziewał. Kiedy w 1947 jechał do Pelplina na spotkanie z kardynałem angielskim, droga biegła przez Śląsk Dolny, gdzie był zamach na niego (rozsypane gwoździe na drodze). Ostrzeżony, jechał bocznymi drogami. Po przybyciu do Pelplina powiedział tylko, że na Dolnym Śląsku są bardzo złe drogi.

Kardynał – moim zdaniem – posiadał ogromną przenikliwość jako cechę przyrodzoną umysłu. Przenikał myśli ludzkie, przenikał intencje ludzkie i nie dawał się wprowadzić w błąd.

Wspaniałe jego posunięcie, stanowiące szczególniejszy przykład jego przenikliwości, było pojednanie z Kościołem rzymskim biskupa Kościoła narodowego ks. Farona. Biskup Faron był wytypowany na głowę Kościoła narodowego, który miał oderwać Polskę od Rzymu i przygotować zniszczenie religii. Biskup Faron w pewnym momencie powiedział sobie, że on tego robić nie będzie i zwrócił się do ks. prymasa Hlonda z gotowością powrotu do Kościoła katolickiego wraz z innymi biskupami kościoła narodowego. Ks. kard. Hlond załatwił pomyślnie tę sprawę. Zdjął z niego cenzury kościelne i pojednał z Kościołem. Nie mógł on sprawować funkcji biskupiej, ale nadal odprawiał Mszę wg rytuału biskupiego. Otrzymał on parafię na Ziemiach Odzyskanych i chyba dotąd żyje. Pokrzyżowało to całkowicie zamiary ateistów, tak iż przez rok czy półtora zrezygnowali z planów walki z Kościołem. Dowodzi to wielkiej przenikliwości Księdza Kardynała.

Cieszę się na proces, ale widzę także jego trudności. Są to: 1) niemożność ujawnienia wszystkich dokumentów, chociażby owego protokółu z Pelplina i innych; 2) drugą trudność widzę w tym, że w Poznaniu szereg ludzi będzie zeznawało w duchu niechętnym ks. kardynałowi Hlondowi z powodu tego, że nie dzielił z nimi losów w czasie okupacji. Będą to ludzie, którzy zresztą stali dość daleko od Kościoła; 3) po trzecie widzę trudności ze strony Niemców o sprawę biskupa Kallera i w ogóle o sprawę nominacji na Ziemiach Odzyskanych.

Na koniec chciałbym podkreślić następującą sprawę. Trzeba odróżnić dwie rzeczy mianowicie – ogromną cześć jaką miał, autorytet, szacunek, a zagadnienie kultu. Otóż z czcią spotkałem się bardzo często. Każdy, kto się spotykał z ks. kard. Hlondem, pozostawał pod wrażeniem jego osobowości. To był człowiek, który górował nad rozmówcą. To był jeden z niewielu ludzi, których spotkałem w życiu, w których odczuwałem jakąś niezwykłą potęgę. Co innego jest jednak jakiś kult, traktonie go jako człowieka Bożego. Tej drugiej rzeczy osobno bym nie odłączył i nie potrafiłbym odłączyć. Słyszałem, że on sypiał na bardzo prostym łóżku żelaznym, tak jak zakonnicy i prowadził wewnątrz pałacu biskupiego życie zakonnika.

Trzeba także podkreślić kult Matki Bożej. Wyraźnie wynika on z jego pielgrzymek, oddania Polski Matce Boskiej w opiekę; szczególnie ważny jest tu ten ostatni tydzień społeczny, który był w 1938 roku na Jasnej Górze. Był to tydzień społeczny, gdzie już była mowa o nadchodzących wydarzeniach. Poza tym są jego wypowiedzi w listach pasterskich zaraz po powrocie do Polski.

Archiwum Ośrodka Postulatorskiego Kard. Augusta Hlonda w Poznaniu