"Wszyscy mają prawo do mej miłości, do mej pracy i opieki i wszystkim chcę służyć, wszystkimi się zająć, aby wszystkich Chrystusowi pozyskać", ale "nie odmawiajcie Bogu żadnej ofiary".

Ks. Antoni Słomkowski - Wspomnienie

Gdy ks. kardynał Hlond został mianowany arcybiskupem gnieźnieńskim i poznańskim, byłem na studiach w Strasbourgu.

Pierwszą rzeczą, jaka mnie uderzyła, było przedrukowanie jego podziękowania za życzenia, nie wiem dokładnie do kogo, ale wydaje mi się, że było zamieszczone w Dzienniku Poznańskim do Koła Ziemianek.

Znamienne było dla mnie ujęcie podziękowania: “Prymas Polski dziękuje”. Było to o tyle znamienne wówczas, że jeszcze zdarzały się głosy, iż arcybiskup warszawski jest także Prymasem, a mianowicie Królestwa Polskiego.

Ja odczytałem to ujęcie podziękowania przez śp. kardynała Hlonda, jako rozstrzygnięcie kwestii, kto jest Prymasem Polski, a mianowicie: jeden jest Prymas Polski, a tym jest arcybiskup gnieźnieński.

Osobiście spotkałem się ze śp. kardynałem Hlondem dopiero w Rzymie po uzyskaniu doktoratu w Gregorianum. Ale w Strasbourgu zetknąłem się z nim, by tak się wyrazić “pośrednio”. Aby sprawę jasno przedstawić, zatrzymam się przy niej krótko.

Otóż gdy napisałem pracę doktorską, należało ją w całości drukować. To był warunek dopuszczenia do obrony pracy i otrzymania stopnia doktora. Koszty druku przekraczały moje możliwości finansowe. Zwróciłem się więc do Kurii Metropolitalnej w Poznaniu z prośbą o pokrycie kosztów druku. Otrzymałem odpowiedź odmowną. Dowiedział się o tym mój regens Arcybiskupiego Seminarium Duchownego, śp. ks. Stanisław Janosik i napisał mi; ile kosztuje druk pracy? Ile z tego sam mogę zapłacić, a ile mi brak? Jestem mu ogromnie za to wdzięczny, gdyż go nawet o to nie prosiłem. Było to owocem jego dobrego serca. Podałem więc odpowiednie kwoty. Wydaje mi się, że mogłem zapłacić 1/3, a resztę musiałem skądś zdobyć, a czy to było na pewno 1/3 czy 2/3, czy 2/5, lub 2/6 trudno mi dzisiaj dokładnie powiedzieć.

Ks. regens (rektor) Janosik, pomijając Kurię, poszedł z moim listem do śp. kardynała Hlonda i wkrótce otrzymałem kwotę, na którą sam się nie mogłem zdobyć.

Gdy po obronie pracy doktorskiej i otrzymaniu zaświadczenia z Uniwersytetu o otrzymaniu doktoratu, wróciwszy na wakacje do Polski, wręczyłem swą pracę śp. regensowi Janosikowi, zapytał mnie, ile sam dopłaciłem. Prosił, by mu kwotę tę napisać i wrzucić do skrzynki od listów i podać swój adres w czasie wakacji. Widocznie poszedł znowu do śp. ks. kardynała Hlonda i poprosił go o resztę pieniędzy, tak że całe koszta druku pracy, dzięki dobroci śp. Regensa i zrozumieniu, i hojności śp. ks. kardynała Hlonda zostały mi zwrócone.

Po doktoracie mogłem jeszcze przez dwa lata pogłębiać swe studia w Rzymie uczęszczając na Gregorianum na tzw. “Magisterium”. Metodycznie tutaj nie dużo skorzystałem. Chciałem raczej zapoznać się z możliwością różnego podejścia do problemu, tak że chodziłem obok kilku wykładów obowiązujących na “Magisterium”, także na “Angelicum” na wykłady o. GarrigouLagrange a i na niektóre wykłady na Biblicum i Instytutu Orientalnego.

W Rzymie nie byłem przez dwa lata, lecz pod koniec pierwszego roku prosiłem śp. ks. kardynała Hlonda, bym mógł wrócić do kraju. To było moje pierwsze osobiste spotkanie z ks. kardynałem Hlondem. Było nas trzech księży na studiach w Rzymie z archidiecezji gnieźnieńskiej i poznańskiej: ks. Aleksy Brosse, późniejszy kanonik Kapituły Metropolitalnej w Gnieźnie, ks. Edmund Nowicki, późniejszy pracownik Kurii Metropolitalnej w Poznaniu, później administrator apostolski w Gorzowie Wlkp. i wreszcie biskup gdański. Ja na audiencji prosiłem, bym mógł wrócić do diecezji, na co śp. Ks. Kardynał się zgodził.

Na audiencji byliśmy wszyscy trzej razem: Ks. Kardynał przyjął nas serdecznie, ale bardzo krótko, o co mieliśmy trochę żal, gdyż inni biskupi poświęcali swoim księżom będącym na studiach w Rzymie więcej czasu.

Gdy wróciłem do kraju, przez pewien czas nie wiedziałem, jaka praca będzie mi wyznaczona. Wreszcie, chyba po kilku tygodniach, otrzymałem nominację na sekretarza biura Przybocznej Kancelarii Prymasa Polski. Do moich obowiązków należało m.in. prowadzenie dziennika i obsługa centrali telefonicznej, połączonej z miastem i z poszczególnymi pokojami urzędowymi.

Atmosfera w kancelarii była wspaniała; szefem był ks. kanonik Zborowski, moim bezpośrednim przełożonym ks. Lewandowski, prócz tego jako referenci pracowali ks. prałat Czapski czy HuttenCzypski, ks. dr Janicki. Po dość krótkim czasie, nie pamiętam, czy było to kilka tygodni czy może około 3 miesięcy, zostałem mianowany na miejsce ks. Lewandowskiego, kierownikiem Biura tejże Przybocznej Kancelarii Prymasa Polski. Wówczas moje kontakty z Ks. Kardynałem stały się częste, bo codzienne, o ile nie było specjalnych przeszkód.

Przytoczę dla lepszej charakterystyki Ks. Kardynała pewien epizod. O teologii i teologach miałem swoje zdanie i to dość wysokie. Tymczasem kapelan Ks. Prymasa, ks. Mędlewski, b. oficer pruski, przychodząc do biura, kazał się łączyć telefonicznie z tym czy owym numerem i jak telefonistce wykręcać numer. Gdy to się często zdarzało, doszedłem do wniosku, że nie po to ukończyłem studia – miałem zresztą dzięki pobytowi po doktoracie w Rzymie, już dość zaawansowaną pracę habilitacyjną i wszystkie wolne chwile jej poświęcałem – doszedłem więc do wniosku, że nie po to ukończyłem studia, by być dla ks. kapelana Mędlewskiego telefonistką. Postanowiłem więc prosić Ks. Kardynała już po sześciotygodniowej pracy o zwolnienie z biura. Gdy to zakomunikowałem, tuż przed audiencją ks. Mędlewskiemu, ten przeraził się i starał się odwieść od zamiaru; zaznaczył przy tym, że mianowanie mnie na to stanowisko jest dla mnie zaszczytem i dowodem zaufania ze strony Ks. Kardynała i że się obrazi, gdy mu swą prośbę przedstawię.

Pomimo to pozostałem przy swoim zdaniu. Rozmowa z Ks. Kardynałem była mniej więcej taka (pamiętam prawie dosłownie):

Ja: Mam do Waszej Eminencji prośbę.
Ks. Kardynał: Jaką?
Ja: Proszę mnie zwolnić z Kancelarii.
Ks: Kardynał: Dokąd?
Ja: Na wikariat.
Ks. Kardynał: To dla mnie wielka niespodzianka.
Ks. Kardynał wówczas nie zwolnił mnie, przeciwnie, po krótkim czasie zostałem mianowany kierownikiem biura, ale ks. kapelan Mędlewski odtąd już nigdy więcej nie kazał mi spełniać dla niego roli telefonistki. Później jeszcze prosiłem Ks. Kardynała dwa razy o zwolnienie. Nie pamiętam, jak przyjął to, gdy swą prośbę drugi raz przedstawiłem, ale pamiętam dalsze jego reakcje, gdy mu wspomniałem po raz trzeci. Nie powiedział na ten temat ani słowa, ale zmierzył mnie wzrokiem, chyba dość ostrym, od stóp do głów, jak się mówi. Doszedłem do wniosku, że więcej z tym występować nie mogę.

Dla wyjaśnienia swego stanowiska pragnę już tutaj nadmienić, do czego jeszcze wrócę, że ks. kardynałem Hlondem byłem zachwycony, jak tylko zachwyconym być można, imponował mi całą swoją postacią i swym postępowaniem, uwielbiałem go wprost. Tak samo atmosfera w Kancelarii była jak najlepsza, kulturalna, pełna wzajemnej życzliwości. Był tylko jeden mankament: ja nie jestem stworzony do siedzenia przy biurku; najchętniej łączyłbym pracę naukową i duszpasterską. Jeszcze będąc kierownikiem Biura Przybocznej Kancelarii Prymasa Polski, dojeżdżałem codziennie ze Mszą św. na Jeżyce. Było to daleko, bo chyba kilka kilometrów, ale miałem bardzo wygodne połączenie. W parafii na Jeżycach pomagałem też w każdą niedzielę i piątek miesiąca.

Piszę o tym, by zaznaczyć, że ks. kardynał Hlond swoim pracownikom pozostawiał dużą swobodę. Był przełożonym, jakiego sobie lepszego trudno wyobrazić. Atmosfera, jaką stworzył w swej Kancelarii Przybocznej, była idealna i odbiegała bardzo na korzyść od tej, która panowała w Kurii Metropolitalnej, gdzie pracował po studiach mój kolega z czasów pobytu w Seminarium Duchownym i w Rzymie, ks. dr Edmund Nowicki, który zmarł jako biskup gdański.

Wspomniałem, że byłem zachwycony ks. kardynałem Hlondem i w niego wpatrzony. Oto niektóre sprawy bardziej szczegółowe, które się składały na moją postawę. Szacunek dla człowieka był jedną z cech charakterystycznych Ks. Kardynała. Łączyła się z tym miłość bliźniego, co więcej niezwykła delikatność i subtelność wobec wszystkich, również poddanych.

Przytoczę tutaj kilka tego rodzaju przejawów:
Było zwyczajne, że pewne kwestie opracowywali poszczególni referenci, ale pisma miały być wysłane z podpisem Ks. Kardynała. Zdarzało się, że referent sam zaniósł swe opracowanie nieraz do Ks. Kardynała. Ten, w dowód, że pismo akceptuje, stawiał pod opracowaniem swoje H. Wówczas pismo to przychodziło do mnie, jako kierownika biura, a ja dawałem je do przepisania na maszynie ks. Klausowi. Czasem referent sam zanosił do maszyny swe opracowanie.

Jeżeli sam referent przedstawiał Ks. Prymasowi swoje opracowanie, ten zwykle – nie pamiętam czy były wyjątki – w swej subtelności i delikatności, zapewne by nie sprawiać referentowi przykrości, akceptował przedstawiony sobie tekst i podpisywał swoje H. Zdarzało się, że tekst referenta był tak źle opracowany, że ja, zaznajomiwszy się z nim, doszedłem do wniosku, że w tej formie nie może być wysłany, gdyż byłoby to kompromitacją dla Kancelarii. Przedkładając około godz. 13 różne listy do podpisu Księdzu Prymasowi, zwróciłem uwagę, że ten czy ów list opracowany przez danego referenta, chociaż już akceptowany przez Księdza Kardynała i mający owo charakterystyczne “H”, w tej formie wysłany być nie powinien.

Ksiądz Kardynał bynajmniej się nie obraził i pokornie przyjął uwagę. Przejrzał list raz jeszcze i na ogół a raczej zawsze, o ile pamiętam, poczynił w nim znaczne a nawet bardzo znaczne zmiany. Czasem dodał: Lepiej nie pokazywać tego listu Księdzu X (temu, który to opracowywał).

Widziałem w tym z jednej strony dowód pokory Księdza Kardynała, że nie wahał się przyjąć uwagi i zmienić tekst, który już zaaprobował, a z drugiej strony dowód jego subtelności i delikatności, że czytając już przy księdzu referencie jego ujęcie, nie chciał mu robić przykrości i przy nim zmieniać.

Że takie tłumaczenie jest słuszne, to znaczy, że Ksiądz Kardynał tak bardzo szanował czyjąś osobowość, tak niechętnie zwracał uwagę, by nie robić przykrości, świadczą następujące fakty:

a) Listy przepisywał jeden z księży wikariuszy katedralnych; oczywiście nie wychodziły tak porządnie i nie zawsze były tak ładnie napisane, jakby były, gdyby to czyniła rutynowana maszynistka. Zdarzało się, że list, gdy chodzi o stronę estetyczną, czasem pozostawał wiele do życzenia, nawet gdy był to list pisany do Papieża, czy do którejś z Kongregacji. Gdy list nie był dość porządnie napisany, Ksiądz Kardynał, gdy mu to przedstawiłem do podpisania, był tak delikatny, że nie powiedział: Proszę to napisać jeszcze raz. Ale gdy miał zastrzeżenia co do zewnętrznej strony listu, nie podpisywał go od razu, lecz powoli maczał pióro w atramencie i zaczął bardzo powoli kłaść swój podpis. Było to dla mnie znakiem, że z pisma nie jest zadowolony. Wobec tego sam podsunąłem myśl: Eminencjo! Może lepiej będzie ten list jeszcze raz przepisać. Ks. Kardynał natychmiast podchwycił tę myśl i swoim znamiennym głosem rzekł: Tak, tak będzie lepiej.

b) Inne wypadki świadczące o subtelności wobec swoich podwładnych, subtelności płynącej zapewne z miłości bliźniego. Nie chciał, o ile nie musiał, nikogo urazić. Otóż jako kierownik biura przed godz. 13, o której kończyło się urzędowanie, zanosiłem Księdzu Kardynałowi listy do podpisu. Czasem było ich mniej i zdążył je podpisać przed obiadem, który był o godz. 13. Czasem było ich bardzo wiele – np. okólnik do wszystkich księży dziekanów. Wówczas podpisywanie się przeciągało poza godz. 13. Ks. kapelan Mędlewski prosił Księdza Kardynała na obiad, który już stał na stole; czasem czynił to kilkakrotnie. Ksiądz Kardynał odpowiadał na to z uśmiechem: Poczekamy i nie przerywał podpisywania, nie chcąc mi zapewne sprawiać przykrości i zmuszać mnie, bym z resztą podpisów przyszedł po obiedzie. Dopiero gdy sam poddałem tę myśl, że może lepiej będzie, że z resztą listów przyjdę po obiedzie, Ksiądz Kardynał natychmiast, myśl tę podchwycił, zaznaczając, że tak będzie lepiej.

c) A oto jeszcze jeden przejaw tej delikatności łączącej się z szacunkiem dla bliźniego. Gdy już minął czas urzędowania (godz. 13), a Ksiądz Kardynał potrzebował jakichś akt, sam starał się je znaleźć, wchodząc nawet na drabinę, a tylko wyjątkowo, gdy były mu koniecznie potrzebne, prosił mnie, bym mu je odnalazł.

Uderzała wprost uprzejmość Księdza Kardynała i jego opanowanie w każdej sytuacji. Czasem mógł ktoś wziąć tę uprzejmość za zgodę Księdza Kardynała na jakąś prośbę. Tymczasem będąc niezwykle uprzejmym i opanowanym, bynajmniej nie był słabym i potrafił odmówić nawet nachalnym prośbom. Przypominają mi się dwa tego rodzaju wypadki:

1) Wojewoda poznański, którego nazwisko zapomniałem, miał zostać kawalerem maltańskim. Potrzebował do tego zaświadczenia, iż jest katolikiem praktykującym. Był u Księdza Kardynała z prośbą o takie zaświadczenie. Ksiądz Kardynał musiał go przyjąć bardzo uprzejmie, tak że p. Wojewoda odniósł wrażenie, że żądane zaświadczenie otrzyma. Po wizycie u Księdza Kardynała przyszedł wprost do mnie z prośbą, by mu zaświadczenie Księdza Kardynała jak najprędzej przesłać. Mija jeden dzień, mija kilka dni, a Ksiądz Kardynał żadnego zaświadczenia dla p. Wojewody mi nie daje. P. Wojewoda dzwoni do mnie po pewnym czasie, chyba codziennie przez kilka dni, czy już zaświadczenie jest. Miałem zwyczaj, gdy ktoś do mnie dzwonił w sprawie, którą mógł załatwić tylko Ksiądz Kardynał, pisać treść prośby na kartce, ćwiartce papieru i przedstawić ją Księdzu Kardynałowi, gdy przed godz. 13 chodziłem do niego z listami, by je podpisał. Kartkę w sprawie p. Wojewody podsuwałem Księdzu Kardynałowi przez kilka dni; brał ją i odkładał. Wreszcie kiedyś oznajmił mi, że zaświadczenia nie da, bo p. Wojewoda nie jest katolikiem praktykującym.

2) A oto drugi wypadek świadczący o jego stanowczości i o tym, czego żąda od księży.
Ksiądz Kardynał cenił bardzo ówczesnego rektora Seminarium Duchownego ks. Rolewskiego. Proponował go przecież, gdy został mianowany Prymasem, jako swego następcę na biskupa śląskiego. Opowiadał o tym sam ks. rektor Rolewski. Gdy był proboszczem w Ostrowie Wlkp., kazano mu się zapisać na Wydział Teologiczny Uniwersytetu Warszawskiego. Później wezwano go do nuncjatury, gdzie w pokoju byli: ks. Prymas Hlond, nuncjusz oraz o. prowincjał ks. ks. jezuitów O. Sopuch. Ks. Rolewski zdołał się przed przyjęciem biskupstwa obronić. Piszę o tym, by wskazać, że ks. kardynał Hlond musiał wysoko cenić ks. Rolewskiego. A jednak nie spełnił jego, ustnie i pisemnie przedstawionej prośby, by dać jakieś odznaczenie ks. prof. dr. Zygmuntowi Baranowskiemu, profesorowi Seminarium Duchownego. Nie znam przyczyn odmowy, ale przypuszczam, że była następująca: Ks. kardynał Hlond wysoko cenił kapłaństwo i u kapłana bezinteresowność. Tymczasem trzej księża z Poznania: ks. prof. Zygmunt Baranowski, ks. prof. dr Seweryn Kowalski, ks. radca Kurii, dr Noryśkiewicz, opracowali katechizm, który obowiązywał w diecezji. Może był nawet dobrze opracowany, ale autorzy wydali go na własny rachunek. Był przy tym, sądzę jak na owe czasy i na możliwości finansowe dzieci, stosunkowo drogi. O ile sobie przypominam, kosztował 3 zł.

O wielkiej pokorze, ustępliwości i roztropności Księdza Kardynała świadczy następujące wydarzenie.

Formularze, na których wypisywano jurysdykcję dla księży, zostały za czasów Księdza Kardynała zmienione. O ile pamiętam, dodano coś z casus reservati. Wobec tego na dawne formularze doklejano dodatek. Wyglądało to bardzo nieestetycznie, a można nawet powiedzieć: niechlujnie. Wobec tego ks. kardynał Hlond postanowił kazać wydrukować nowe formularze w liczbie 5000 (pięć tysięcy) z tego 3000 było przeznaczone dla archidiecezji poznańskiej, a 2000 dla archidiecezji gnieźnieńskiej. Koszty druku miały być podzielone proporcjonalnie. Sprawą druku zajął się ówczesny kanclerz Kurii Metropolitalnej w Poznaniu ks. Durzyński, który został później mianowany kanonikiem Kapituły Prymasowskiej w Gnieźnie.

Ks. biskup Antoni Laubitz, ówczesny biskup pomocniczy i wikariusz generalny w Gnieźnie, odmówił przyjęcia i zapłacenia nowych formularzy i Kuria Metropolitalna w Gnieźnie w dalszym ciągu wydawała jurysdykcje na dawnych, tak brzydkich formularzach. Ks. Kardynał przyjął ten afront z całym spokojem, chociaż jako ordynariusz, mógł narzucić przyjęcie formularzy, na których przecież w jego imieniu udzielano jurysdykcji.

Gdy chodzi o kwestię już poruszoną, a mianowicie o jego delikatność i szacunek dla człowieka i opanowanie, to warto wspomnieć o pewnych wydarzeniach. Zdarzało się, że Ksiądz Prymas coś chciał sam w spokoju opracowywać i wówczas przez pewien czas (o ile pamiętam 6-9 dni) nie chciał absolutnie, by ktokolwiek wchodził do jego gabinetu i mu przeszkadzał. Nie wolno było nawet wchodzić ks. kanonikowi Zborowskiemu, szefowi Przybocznej Kancelarii. Do niego kierowano całą korespondencję i po otwarciu listów część przydzielał sam referentom a inne rano przedkładał Księdzu Kardynałowi. Był on moim bezpośrednim przełożonym. Ksiądz Kardynał miał w takim czasie drzwi do swego gabinetu zamknięte na klucz; wchodził około godziny 10 służący (nazywano go inaczej – jak, nie pamiętam). Gdy on wchodził i w tym celu otwierał drzwi, korzystałem z otwartych drzwi i razem, mimo zakazu, wchodziłem, by jakąś sprawę załatwić. Wydawało mi się, że sprawa jest tak pilna, że muszę ją Księdzu Kardynałowi przedstawić. Chociaż był zakaz przeszkadzania Księdzu Kardynałowi i ja mimo zakazu wszedłem, nie zdarzyło się ani jeden raz, bym usłyszał jakiś wyrzut, że przeszkadzam. Nawet miną Ksiądz Kardynał nie okazywał swego niezadowolenia, lecz najspokojniej dał mi odpowiedź.

Sprawa kontaktu z księżmi

Ks. Marian Banaszak, w artykule “Kapłani i problemy kapłańskie w działalności ks. prymasa kard. A. Hlonda jako arcybiskupa gnieźnieńskiego i poznańskiego w latach 1926-1939), Nasza Przeszłość XLII (1974) str. 152 pisze: “Dalszym badaniom historycznym należy pozostawić ustalenie częstotliwości bezpośrednich kontaktów arcybiskupa z jego duchowieństwem diecezjalnym”.

Oczywiście nie mogę dać w tej kwestii pełnego obrazu, ale mogę podzielić się swymi spostrzeżeniami i refleksjami. Wprawdzie Ksiądz Kardynał, jak pisze ks. Marian Banaszak (lec. cit. str. 150-151), przeprowadził wizytację biskupią tylko w Poznaniu, atoli jak słusznie pisze tenże autor, złożył on wizytę pewnej liczbie proboszczów, czym ujął sobie duchowieństwo. Ja na to patrzałem cośkolwiek inaczej, co poniżej zaznaczę.

Zanim jednak do tego przejdę, chcę kilka słów poświęcić jego stosunkowi do tych, którzy przygotowywali się do kapłaństwa. Wprawdzie, o ile sobie przypominam, w czasie gdy byłem profesorem w Seminarium Duchownym w Gnieźnie (od 1 I 1931-30 IX 1934), bywał rzadko w Seminarium Duchownym, ale żywo i szczegółowo zajmował się Seminarium, tak gdy chodzi o stronę materialną jak zwłaszcza o stronę wychowawczą przyszłych kapłanów. Maturzyści, zgłaszający się do Seminarium, przechodzili już przez sito, by się tak wyrazić, ówczesnego rektora ks. Michała Kozala. Akta tych, którzy nie odpadli wskutek jego decyzji, zabierał ks. rektor Kozal do Ks. Kardynała do Poznani i tam omawiano chyba dość szczegółowo każdą kandydaturę. Kryterium musiało być ostre, bo nie zostali przyjęci m.in. tacy, którzy zgłosili się do innych seminariów i tam się często wybijali swoją postawą i swoimi zdolnościami. Zresztą wybór musiał być dość ścisły, albowiem, o ile pamiętam zgłaszało się około 300 kandydatów, a przyjmowano około 70.

Wymagający był też Ksiądz Kardynał wobec tych, którzy już byli klerykami. Kardynał żądał rozwoju i postępu. Stąd – jak sobie przypominam nawet nazwisko owego kleryka, kazał go Ks. Kardynał po roku zwolnić, ponieważ na półrocze miał z dwóch przedmiotów 3-, a po drugim półroczu 3- z czterech przedmiotów. Ks. Prymas krótko zadecydował, jak nam to powtarzał Ks. Rektor: “Źle się rozwija”.

Kleryk, który chociaż z jednego przedmiotu miał przy końcu roku stopień niedostateczny, musiał opuścić Seminarium Duchowne. Za czasów, gdy byłem profesorem w Gnieźnie, zrobiono pod tym względem dwa wyjątki. Lepiej byłoby, gdyby wówczas także trzymano się tej zasady. Ani jeden, ani drugi, chwały diecezji nie przyniósł, a jeden z nich nawet zupełnie się rozpił i był przez lata ciężarem i kłopotem dla władzy archidiecezjalnej.

Ksiądz Prymas interesował się i to dość szczegółowo sprawami materialnymi Seminarium Duchownego. Co miesiąc prokurator przedstawiał mu zestawienie wydatków wraz z rachunkami, które to tak dokładnie przeglądał, że raz zakwestionował kupno tak drogiej kawy. On sam pił gorszą.

Gdy badał razem z ks. rektorem Michałem Kozalem akta kandydatów i na podstawie świadectwa lekarskiego doszedł do wniosku, że ten czy ów popełniał samogwałt, wyrażał się z największym współczuciem: “Biedni chłopcy”.

Odwiedzanie księży

Ks. kardynał Hlond miał swój sposób kontaktu z księżmi. Mówię tutaj o czasie, kiedy byłem sekretarzem a później kierownikiem biura “Przybocznej Kancelarii Prymasa Polski”. Wprawdzie sam nie przeprowadzał wizytacji z wyjątkiem kilku parafii w Poznaniu, ale jego kontakty z księżmi można chyba określić jako częste. Przyjmował księży na audiencję. Gdy któryś prosił, wyznaczano mu dzień audiencji, ale, o ile pamiętam, Ksiądz Kardynał przyjmował bez trudności również wszystkich, którzy się zgłaszali, chociaż nie mieli wyznaczonej audiencji.

Na audiencjach przyjmował, o ile pamiętam, kilkanaście do dwudziestu osób. Gdy później bywałem na audiencjach w Lublinie u ks. Biskupa Leona Leona Fulmana, czy ks. biskupa Stefana Wyszyńskiego, czy tego ostatniego już jako prymasa Polski na audiencjach w Gnieźnie, czy w Warszawie, uderzała mnie znacznie mniejsza liczba osób czekających na audiencję.

Ks. kardynał Hlond załatwiał sprawy szybko, rzeczowo, ale przyjmował każdego z dużą serdecznością, wychodząc każdemu do połowy swego biura naprzeciw i witając go z uśmiechem. Byłem zawsze pełen podziwu dla jego sposobu przyjmowania interesantów.
Dla ilustracji jego opanowania przytoczę tutaj jeden wypadek. Ksiądz Kardynał wezwał do siebie pewnego księdza proboszcza B. o polskim nazwisku, ale księdz ten czuł się Niemcem i uprawiał propagandę niemiecką. Audiencja trwała wyjątkowo długo, chyba około godziny. Rozmowa musiała być przykra, ale gdy wszedłem do Księdza Kardynała tuż po wyjściu owego księdza, nie zauważyłem ani śladu podniecenia czy zdenerwowania, zawsze ten sam spokojny uśmiech.

Tylko raz jeden w tym czasie byłem świadkiem, jak Ksiądz Kardynał na zewnątrz okazał swój stan emocjonalny. Otóż miał być wysłany list do ks. kanonika Bayera, ówczesnego proboszcza jednej z parafii w Wągrowcu, poprzednio rektora Seminarium Duchownego w Gnieźnie, z nominacją, o ile dobrze pamiętam, na sędziego prosynodalnego. List był już podpisany przez Księdza Prymasa i miał być wysłany w południe. Tymczasem kilka godzin przed wysłaniem listu, wyczytałem w Kurierze Poznańskim, że ks. kanonik Bayer zmarł (nie ręczę, że dobrze piszę jego nazwisko, może czy trzeba pisać Bayer, czy też Bayer). Ponieważ wysłanie nominacji stało się bezcelowe, poszedłem z gotowym listem do Księdza Kardynała, podając mu wiadomość o śmierci ks. Bayera i dodając, że chyba listu się nie wyśle. Znamienna była reakcja Ks. Kardynała, a chyba pamiętam ją dosłownie: “Taki Ksiądz mi umarł” i chwycił się rękoma za głowę. To był jedyny wypadek, gdy widziałem taką bezpośrednią reakcję Ks. Prymasa. Cenił on ks. kanonika Bayera bardzo, chociaż ten był Niemcem.

A oto jeszcze jedno zdarzenie dotyczące ks. kanonika Bayera. Doszło do wiadomości Ks. Kardynała, że jest w Warszawie jakaś nagonka na ks. Bayera. Nie był bez winy proboszcz drugiej parafii w Wągrowcu; może byli też w to wmieszani inni księża. Otóż Ks. Kardynał chcąc uchronić ks. Bayera przed dalszymi atakami, zamówił się przez swego kapelana ks. Mędlewskiego, nie pamiętam czy pisemnie, czy telefonicznie, na podwieczorek o godz. 16, polecając Ks. Kanonikowi, by zaprosił na podwieczorek innych księży. Ksiądz Kardynał chciał okazać, jak bardzo ceni ks. Bayera. Dzięki tej wizycie wszelkie ataki na ks. Bayera ustały. O tym słyszałem z ust samego Księdza Kardynała i to zdaje mi się wówczas, gdy zawiadomiłem go o śmierci ks. Bayera.

W ten sposób lubił Ks. Kardynał załatwiać dość często sprawy i dzięki temu miał stały kontakt z księżmi. Przez ks. kapelana Mędlewskiego zawiadamiał ich o swoim przyjeździe zaznaczając, kto ma być na podwieczorku obecny i dzięki temu unikając długiego ceremoniału i w krótkim czasie załatwiał sprawę. Czasem zajeżdżał do któregoś z księży niespodziewanie. Przypominam sobie, że w ten sposób szukał proboszcza dla jednej z parafii w Inowrocławiu czy Bydgoszczy. Do ewentualnych kandydatów zajeżdżał nie zapowiedziawszy się, przyjrzał się ich pracy i życiu na co dzień i na podstawie tego powziął decyzję.

O ile mogłem wywnioskować z jego słów i postępowania, uważał, że obowiązkiem jego jest planowanie i kierowanie, rzecz tak się wyrażę strategiczna, a załatwianie szczegółów pozostawiał współpracownikom. Stąd np. wyraził się kiedyś o arcybiskupie Twardowskim: “Zbyt długo był wikariuszem generalnym”.

Na uwagę zasługuje fakt, że dużo decyzji nie podejmował sam, lecz prosił o zdanie innych. Tak np. bardzo często na listach, które do niego przychodziły w jakiejś sprawie, bardzo często umieszczał notatkę: Ks. prałata Kłosa proszę o wyrażenie swej opinii. Tak samo często prosił o opinie ks. infułata Adamskiego, późniejszego biskupa katowickiego. Zresztą w pewnej okoliczności sam o sobie powiedział: “Jestem człowiekiem, który się dużo radzi”. Słowa te wypowiedział w rozmowie przy stole, gdy już po wojnie razem z ks. kardynałem Griffinem był w Lublinie.

Były to najgłębiej przeze mnie przeżyte rekolekcje. Byliśmy wszyscy uczestnicy nim zachwyceni i oczarowani. Ks. Kardynał mówił z pamięci, nie mając żadnej kartki przed sobą. Poruszał dość wiele spraw życia kościelnego i kapłańskiego. Nie było więc tak, by na jednej konferencji omówił tylko jeden temat. Uderzała głęboka znajomość życia i stanu Kościoła w Polsce. Szczegółów nie pamiętam. Z tego co pamiętam, uderzało mnie m.in. to, co mówił o czystości. Przestrzegał nawet przed pieszczotami dzieci. Podkreślał, że słuchanie spowiedzi św., i przesiadywanie w konfesjonale jest wprawdzie męczące, ale jest ono wyrazem gorliwości kapłańskiej i troski o dusze. Przewidywał, że przyjdą bardzo ciężkie czasy dla Kościoła. Powoływał się przy tym na przepowiednie pewnego świętego – niewątpliwie miał na myśli św. Jana Bosko. Utkwił mi w pamięci szczególnie następujący obraz. Oczywiście nie pamiętam słów, lecz tylko ogólną treść. Otóż pewien święty widział Kościół jako okręt na burzliwym morzu. Wichry wiały, fale wzbierały. Zdawało się, że okręt zatonie. Ale nie zatonął, a racją tego było, że na pokładzie były monstrancja z Panem Jezusem w Najświętszym Sakramencie oraz statua Matko Bożej.

Przypominam też sobie, że kładł nacisk na spełnianie obowiązków uczenia dzieci religii przez ks. ks. katechetów. Miał bowiem świeże wiadomości od ówczesnego ministra Oświaty, o ile pamiętam, był nim Czerwiński – z raportów nauczycieli do kuratorium szkolnego i do ministerstwa wynikało, że księża katecheci, przyjechawszy do jakiejś szkoły, aby mieć lekcję religii, poszli do kierownika szkoły na pogawędkę, a lekcje religii zaniedbywali. W rekolekcjach tych uderzały jeszcze ogromnie silnie i często podkreślane słowa: “Bądźcie męczennikami pracy”. O ile pamiętam, powoływał się tutaj na słowa św. Jana Bosco.

Rekolekcje te wywarły na mnie ogromne wrażenie; opowiadałem o nich otoczeniu. Do pewnej przełożonej zakonnej streściłem je w tych mniej więcej słowach: Mamy prowadzić grzeszników do pokuty a doskonałych do większej doskonałości. Brałem potem jeszcze udział w rekolekcjach prowadzonych przez Księdza Kardynała dla księży archidiecezji gnieźnieńskiej. Te już nie zrobiły na mnie takiego wrażenia. Gdy chodzi o te ostatnie, pragnę podkreślić dwa momenty, które mnie uderzyły.

a) Ksiądz Prymas pozwolił wszystkim księżom odprawiać codziennie Mszę św. Twierdził bowiem: Nie mogę posądzać wszystkich kapłanów, że są w grzechu ciężkim. Było to inne podejście niż na rekolekcjach prowadzonych przez o.o. jezuitów, kiedy księża tylko uczestniczyli we Mszy św. odprawianej przez ojca rekolekcjonistę i nawet nie przystępowali do Komunii św.

b) Drugim momentem z tych rekolekcji w Gnieźnie było urządzenie czy późnym wieczorem, czy nawet o północy Godzine świętej. Ksiądz Kardynał chciał, by księża rekolektujący zdobyli się także na ofiarę i by mieli możność specjalnej osobistej modlitwy. O ile sobie przypominam, porządek dnia rekolekcyjnego nie był tak przeładowany, jak to nieraz bywa na rekolekcjach kapłańskich, tak że nie było przemęczenia i było więcej czasu na osobistą modlitwę.

Że Ksiądz Kardynał przywiązywał ogromną wagę do modlitwy osobistej, zwłaszcza do codziennego rozmyślania przez kapłana, miałem możność stwierdzić przy następującej okazji. Jeden z księży, zresztą mój kolega z Seminarium Duchownego w Poznaniu, prefekt w gimnazjum męskim, popełnił przestępstwo, tak że Ksiądz Kardynał czuł się zmuszonym zawiesić go w czynnościach kapłańskich i sprowadzić “ad statum laicalem”. Gdy podpisywał odnośny dekret, powiedział mniej więcej te słowa: (Podaję treść, dokładnie słów nie pamiętam), zresztą mówił to z jakimś bólem: “Tak się rozpoczyna, zaniedbuje się rozmyślanie i życie modlitwy i dochodzi potem do tego”.

W czasie wojny

Niniejsze uwagi opieram na tym, co ks. kardynał Hlond sam opowiadał wróciwszy po wojnie do kraju. Przytoczę niewiele, ale warte jest to zapewne odnotowania.

W czasie wojny, przebywając we Francji musiał Ksiądz Prymas wydać odezwę do Polaków, krzepiącą ich na duchu. W odezwie tej musiała znaleźć wyraz jego wiara. Czytałem bowiem w tygodniku “Das Reich”, wydawanym przez sławnego Goebbelsa, atak na Księdza Kardynała. Z ataku tego wynikało, że Ksiądz Kardynał musiał mówić o zwycięstwie Michała Archanioła nad szatanem.

Gdy Ksiądz Kardynał przebywał jeszcze w Lourdes, miał odwiedzić emigrację polską, nie wiem, w których krajach. Rząd francuski marszałka Petaina już się na jego wyjazd zgodził, ale Niemcy okupujący wówczas część Francji sprzeciwili się i rząd francuski swe pozwolenie na wyjazd Księdza Kardynała cofnął. Urzędnik francuski, który mu to zakomunikował, dodał, że rząd francuski oficjalnie nie może pozwolić na opuszczenie Francji, ale nic nie ma przeciwko temu, by Ksiądz Kardynał samowolnie opuścił Lourdes. Rząd sprawi, że posterunki na granicy francusko-hiszpańskiej będą tak ustawione, by Ksiądz Kardynał bez przeszkód mógł przejść przez góry do Hiszpanii. Ksiądz Kardynał odpowiedział na to, że “Książę Kościoła nigdy w ten sposób Francji nie opuści”. Słyszałem to z ust samego Księdza Kardynała.

Gdy po wylądowaniu wojsk angielskich i amerykańskich we Francji, przywieziono Ks. Kardynała do jakiejś miejscowości w Niemczech Zachodnich i sytuacja Niemiec stawała się coraz krytyczniejsza, przybył do Księdza Kardynała generał niemiecki z propozycją od Adolfa Hitlera, żeby przybył do głównej kwatery “Fuehrera” na rozmowę, Ksiądz Kardynał odpowiedział odmownie, na co ów Generał odrzekł (cytuję dosłownie): “Eminenz, Sie haben ein grosses Spiel verspielt” (Eminencjo, Eminencja przegrał wielką grę).

Wracam do kwestii dotyczącej życia duchowego. Chodzi mi mianowicie o nabożeństwo Księdza Kardynała do Chrystusa Króla. Nie pamiętam dokładnie, kiedy odbył się w Poznaniu Kongres Chrystusa Króla z inicjatywy ks. kardynała Hlonda. Na temat jego nauki o Chrystusie Królu czy jego nabożeństwie do Chrystusa Króla pisał pod moim kierownictwem pracę jeden z księży salezjanów na Prymasowskim Studium Życia Wewnętrznego. Ksiądz Prymas pojmował to nabożeństwo jako podkreślenie prawdy tak aktualnej w obecnych czasach, iż Chrystus jest Królem. Pojmował to też jako zahamowanie fali ateizmu.

Byłem pod wpływem tej koncepcji prawdy o Chrystusie Królu. Poprzednio raczej to nabożeństwo było mi obce; miałem nabożeństwo do Chrystusa w Eucharystii czy do Serca Pana Jezusa.

Siła wpływu idei ks. kardynała Hlonda na mnie była wielka; stąd też gdy tworzono postać Serca Pana Jezusa po wojnie w kościele akademickim KUL w Lublinie, poddałem rzeźbiarzowi artyście myśl, by w jakiś sposób, tworząc wielką postać Chrystusa (Serca Pana Jezusa) zaznaczył, że Chrystus jest Królem. Uczynił to, umieszczając nad głową Pana Jezusa – cośkolwiek nad głową – koronę. Chciałem przez to podkreślić, co uważałem za szczególnie ważne, by w obecnych czasach, kiedy to oficjalne czynniki rządowe stoją na stanowisku ateistycznym, szerzą ateizm i nawet młodzieży chcą odebrać wiarę, otóż chciałem podkreślić, że Chrystus jest i pozostaje Królem. Byłem niewątpliwie pod wpływem idei kardynała Hlonda.

Lata 1945-1948

Jako rektor KUL spotykałem się częściej z Księdzem Kardynałem przedstawiając mu różne sprawy KUL-u. 15 sierpnia 1945 r. był Ksiądz Kardynał w Gnieźnie z racji uroczystości Wniebowzięcia Najśw. Maryi Panny. Następnego dnia tj. 16 sierpnia przed południem Ks. Kardynał wracał do Poznania. Zabrał mnie ze sobą i odesłał autem na dworzec, gdyż wracałem do Lublina. W czasie drogi rozmawialiśmy. Utkwiły mi szczególnie w pamięci dwie sprawy. Ks. Prymas mówił o zamianowaniu czy może raczej o projektach zamianowania ks. dr. Lucjana Bernackiego profesorem dogmatyki w seminarium duchownym. Znamienne były następujące słowa Księdza Kardynała świadczące o jego życiu z wiary. Już dość blisko Poznania rzekłem do Księdza Kardynała (cytuję istotną treść moich słów i odpowiedź Księdza Kardynała): Eminencjo, tak trudno jest utrzymać Katolicki Uniwersytet Lubelski. Muszę wciąż kwestować i prosić, a to jest dość przykre. Przy tym stosunek do moich próśb o pomoc materialną nie zawsze spotyka się z życzliwym oddźwiękiem. Na to odpowiada Ksiądz Kardynał: Ależ, Księże Rektorze, proszę się nie martwić; przecież Ksiądz Rektor tym, do których się zwraca, wyświadcza raczej dobrodziejstwo; daje im bowiem okazję do zdobywania zasługi przed Bogiem. Dodał też, gdy chodzi o problem istnienia KUL-u. Gdyby go trzeba obecnie tworzyć, należałoby się zastanowić, ale tak jak sprawy mają się obecnie, byłoby stratą i ze szkodą dla Kościoła, gdyby nie istniał.

Do KUL-u odnosił się życzliwie i chciał mu dopomóc. Gdy ks. biskup Woźnicki z Ameryki Płn. był w Polsce, Ksiądz Kardynał przedstawił mu jako szczególne pilne zadanie pomoc dla KUL-u. Ksiądz Biskup przysłał okazją 20000 dolarów (dwadzieścia tysięcy). To ułatwiło potem budowę biblioteki czy raczej przebudowę gmachu przy ul. Szopena i dokończenie domu przy tejże ulicy. Gdy chodzi o dom, to stały tylko mury parteru, jeszcze nie zasklepione.

Znamienne było zachowanie się Księdza Kardynała, gdy ze względów zdrowotnych chciałem ustąpić z rektoratu. Czułem się bardzo osłabiony i doszedłem do wniosku, że obowiązkom nie podołam. Ksiądz Kardynał zasadniczo się zgodził na moją rezygnację i omawialiśmy, kto mógłby być następcą. Pamiętam, że wysunąłem kandydaturę ks. prof. Józefa Pastuszki, ks. prof. Piotra Kałwy i p. prof. Strzeszewskiego. Kandydaturę ks. prof. Piotra Kałwy Ksiądz Kardynał od razu wykluczył, podobnie jak wykluczył ją, o ile dobrze pamiętam, gdy chodziło o obsadzenie biskupstwa lubelskiego po śmierci ks. bpa Leona Fulmana. Natomiast uderzyło mnie jego zdanie o ewentualnym wyborze na rektora KUL-u p. prof. Czesława Strzeszewskiego. Jest to przecież człowiek świecki. Ksiądz Prymas powiedział: “Można by spróbować”.

Ostatecznie sprawa mojej rezygnacji upadła. Gdy bowiem swą rozmowę z Księdzem Kardynałem zreferowałem ówczesnemu biskupowi lubelskiemu, ks. biskupowi Stefanowi Wyszyńskiemu i zakomunikowałem mu, iż chcę z rektorstwa zrezygnować, ten rzucił pytanie: “Księże Rektorze, a czy nie jest to ucieczka?” Doszedłem do wniosku, iż skoro to ma być uważane za ucieczkę, pozostaję.

Zresztą po kuracji w Krynicy, dokąd pojechałem razem z mym przyjacielem ks. administratorem apostolskim Teodorem Benschem, poczułem się zdrowotnie lepiej i przestałem myśleć o rezygnacji. Opisując ten epizod chciałem zwrócić uwagę na stosunek Księdza Kardynała do świeckich.

Gdy chodzi o stosunek Księdza Kardynała do świeckich, to kojarzy mi się, o czym powinienem był napisać już wcześniej, jego stosunek do tak bardzo popieranej przez Piusa XI Akcji Katolickiej. Stosunek ten też jest przejawem posłuszeństwa Księdza Kardynała do Stolicy Apostolskiej. Z całych sił popierał Akcję Katolicką za czasów, gdy pracowałem jako kierownik biura w jego Przybocznej Kancelarii, a sprawą tą z jego polecenia zajmował się szczególnie, o ile sobie przypominam, ks. infułat Adamski a szczególnie był w tej sprawie zatrudniony ks. dr Stanisław Bross.
Pragnę tutaj krótko dotknąć stanowiska Księdza Kardynała wobec niektórych problemów kościelnych po jego powrocie do Polski w r.1945. Pragnął zapoznać się ze stosunkami kościelnymi panującymi w Polsce. Ja byłem wówczas w Lublinie i o pewnych sprawach mogę mówić tylko jako ten, który czasem rozmawiał z Księdzem Kardynałem, do którego pewne wiadomości dochodziły i który z nich wysnuwał wnioski. Podaję to więc nie jako naoczny świadek.

Otóż Ksiądz Kardynał, jak mi opowiadał p. Szwarcenberg-Czerny, były konsul, a po wojnie przez pewien czas wykładowca na KUL-u, jeszcze będąc we Francji i rozmawiając chyba w czasie bliższym końca wojny, zaznaczył, że hitleryzm poniósł klęskę i klęska Niemiec jest tylko kwestią czasu, tak że z tej strony niebezpieczeństwo dla Kościoła zniknie. Pozostaje niebezpieczeństwo komunizmu ateistycznego i jest ono szczególnie groźne. Warto to przekonanie Księdza Kardynała mieć na względzie, by lepiej zrozumieć pewne jego posunięcia. Osobiście, tym przekonaniem Księdza Kardynała tłumaczę usunięcie z Łodzi ks. biskupa Jasińskiego. Ks. biskup Jasiński, o ile sobie przypominam, witał dźwiękami dzwonów w kościołach wkraczające wojska sowieckie i może także polskie. Później czytałem w jednej z gazet bardzo pochlebne wzmianki o powitaniu Mieczysława Moczara, obecnego prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Wyrażał się tam bardzo pochlebnie o ks. biskupie Jasińskim i jego kontaktach z nim.
Musiały też dojść do wiadomości Księdza Kardynała zatargi ks. biskupa Sokołowskiego z Siedlec z księżmi. Wiem szczególnie o takim, większym zatargu z ks. prof. Marianem Alfonsem Myrchą, którego znałem jeszcze z czasów przedwojennych jako studenta KUL-u; w r. 1950 zdobył on doktorat na Wydziale Prawa Kanonicznego KUL i wykładał przez pewien czas na KUL-u, a później na ATK w Warszawie (por. Księga Jubileuszowa 50-lecia Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, str. 164). O niezadowoleniu Księdza Kardynała z apodyktycznych rządów – może nawet trzeba by to określić ostrzej – wnioskuję z tego, że Ksiądz Kardynał wizytując różne diecezje Polski po swoim powrocie do Polski, był w Siedlcach u ks. biskupa Sokołowskiego, o ile mi wiadomo, tylko dwie godziny.

Na 15 listopada 1945 r. zapowiedział swój przyjazd do Lublina. Przyjechał, o ile się nie mylę, 14 listopada a odjechał 16 listopada. Ale co do jednego dnia mogę się mylić. W każdym razie główny dzień to był 15 listopada. Prosił mnie o gościnę. A ponieważ mieszkanie rektorskie było bardzo obszerne, nie było z tym trudności. Gdy ks. biskup Leon Fulman dowiedział się o zamiarze Księdza Kardynała, prosił go przez swego bardzo zaufanego ks. kanonika Dziubińskiego, by nie przyjeżdżał, ponieważ jest chory i nie będzie mógł go u siebie gościć.
Ks. Kardynał odpowiedział, że jednak przyjedzie, a gościnę ma już zapewnioną u ks. rektora Słomkowskiego.

Ks. Kardynał odbył rozmowę z ks. biskupem Fulmanem, odbyło się też posiedzenie w sprawie Fundacji Potulickiej; było na nim kilka osób a może tylko jedna osoba prócz Ks. Kardynała, ks. biskupa Fulmana i mnie.
W salonie rektorskim Ks. Kardynał przyjął dość dużą ilość interesantów. Ponieważ o którejś tam godzinie, chyba o 16, była przewidziana akademia i spotkanie Ks. Kardynała z poszczególnymi osobami, nie mogły być zbyt długie. Każdy miał wyznaczoną ilość minut. Podziwiałem wówczas pokorę Ks. Kardynała. Chcąc, by wszystko odbyło się na czas, gdy minuty przeznaczone dla danej osoby minęły, wchodziłem do salonu, oznajmiając Ks. Kardynałowi, że czas dla danej osoby minął. Ks. Kardynał przyjmował moje interwencje z największym spokojem i tu właśnie widziałem dowód jego pokory. Jako ciekawostkę podam tylko, że zgłosiła się z prośbą o audiencję również grupka (może 4-5) panów, wśród nich wykładowca KUL-u hr. Łoś. Powiedzieli mi, że chcą prosić Ks. Kardynała, by broń Boże nie zgodził się na prośbę ks. biskupa Fulmana, wysunięcia kandydatury ks. kanonika Dziubińskiego na biskupa lubelskiego. Ks. kanonik Dziubiński nie cieszył się w Lublinie zbyt dobrą opinią. Ponieważ czasu na audiencji było bardzo mało, prosiłem tych panów, by zrezygnowali z audiencji, a ja ich życzenia sam zreferuję Ks. Kardynałowi, co też uczyniłem. Gdy po śmierci ks. biskupa Fulmana rozmawiałem z Ks. Kardynałem, zaznaczył, że śmierć ta rozwiązała mu ręce. Wspomniał przy tej okazji, jak owego 15 listopada br. ks. biskup Fulman błagał go i zaklinał, by ks. kanonik Dziubiński został biskupem pomocniczym. Podawał Ks. Kardynałowi jako rację, że jest stary i bardzo zżyty z ks. kanonikiem Dziubińskim i jako tak staremu byłoby mu trudno przyzwyczajać się do kogoś innego i mieć w nim swego pomocnika.

Wracam jeszcze do pobytu Ks. Kardynała w dniu 15 listopada w Lublinie. Chcę kilka słów poświęcić jego przemówieniu do zebranych w auli profesorów i studentów. Treści przemówienia jako całości nie pamiętam, ale głęboko utkwiło mi następujące jego powiedzenie. Otóż zrobiło na mnie takie wrażenie i przejąłem się nim tak, że chyba kilkadziesiąt razy powtarzałem, czy to w kazaniach, czy przemówieniach, czy w czasie rekolekcji lub dni skupienia, których głosiłem dość dużo. Otóż Ks. Kardynał powiedział: (Przytaczam może nie dosłownie, za to nie ręczę, ale prawie dosłownie, bo słowa te tak często cytowałem, powołując się właśnie na Ks. Kardynała). Ks. Kardynał musiał chyba mówić o stosunku do nowych czasów. Dał jako zasadę: Jako katolicy, nie można iść z czasem, lecz wyprzedzać czas, czy też idąc przed czasem niosąc Chrystusa, czy też: iść z Chrystusem wyprzedzając czas i wskazując mu drogę.

Musiał bardzo cenić ks. biskupa Stefana Wyszyńskiego. Doszły do moich uszu słowa Ks. Kardynała: “Ten nam się udał”. Może też o tym świadczyć to, że szereg razy, gdy byłem jako rektor KUL-u u niego w Warszawie, przy mnie wyciągał pewną kwotę pieniędzy, przy mnie wkładał je do koperty i prosił, bym to doręczył Ks. Biskupowi.

O innym biskupie mianowanym także po wojnie, podobno, jak mi to kiedyś powtórzył, mówił: “Pomyliliśmy się”. Biskup ten często spotykał się z przedstawicielami PAX-u. Według wiadomości podanej mi przez śp. prof. Witolda Sawickiego, interesującego się specjalnie masonerią, masoneria pragnęła poprzez tego biskupa wpłynąć na ks. kardynała prymasa Stefana Wyszyńskiego.

W stosunku do kobiet, nawet do dzieci, zalecał ze względu na cnotę czystości, wielką ostrożność. Mówił na ten temat na rekolekcjach dla księży w Częstochowie. Szczegółów nie pamiętam. Przypominam sobie, że wspomniał o psychologii zakonnic jako kobiet. Sam zresztą w tym względzie był bardzo ostrożny. Chyba dobrze pamiętam, że mówił mi ks. Bolesław Filipiak, mój kolega z czasów pobytu w Seminarium Duchownym w Poznaniu, później przez pewien czas kapelan Ks. Kardynała, wreszcie audytor Roty i kardynał, że żadnej kobiecie z wyjątkiem jednej, nie udało się być przy stole razem z Ks. Kardynałem. Tej jednej się udało, gdyż była zaproszona przez ks. proboszcza, który gościł Ks. Kardynała.

Na uwagę zasługuje jego stanowisko w następującej sprawie. Gdy miał być wybrany pierwszy Sejm Polski, Ks. Kardynał chciał, by weszła do niego pewna ilość posłów katolickich. Kiedy się jednak dowiedział, jak ma wyglądać to przedstawicielstwo katolików w Sejmie, zarzucił swą pierwszą myśl. Gdy Sejm był wybrany, miał następnego dnia wybrać prezydenta Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Miał nim być Blesław Bierut. W przeddzień wyboru prezydenta, przybył do Ks. Prymasa wiceminister spraw wewnętrznych, Wolski i powiedział mniej więcej, co następuje (gwarantuję za ogólną treść, nie za poszczególne słowa). Wiceminister Wolski przedstawił Ks. Prymasowi dwie prośby.

Jest wybrany Sejm. Jutro dokona się wyboru prezydenta. Wiadomo, że będzie nim Bolesław Bierut. Rząd prosi, by Ks. Kardynał po wyborze prezydenta, zechciał z nowym prezydentem w odkrytym pojeździe przejechać się ulicami miasta Warszawy.

Na to odrzekł Ks. Kardynał: (cytuję chyba dosłownie) “Wybory do tego Sejmu są największym oszustwem w dziejach Polski. Kościół tego akceptować nie może”.

Wskazał przy tym Ks. Kardynał, że może w przyszłości sprawa jakoś się ułoży.

A oto druga prośba. Rząd prosi, by po wyborze prezydenta odbyło się uroczyste nabożeństwo dziękczynne z “Te Deum” i żeby je odprawił Ks. Kardynał.

Ks. Kardynał stanowczo odmówił. Wobec tego wiceminister Wolski prosił, by któryś z biskupów odprawił to nabożeństwo. Odpowiedź Ks. Kardynała była również odmowna. Dodał jednak, że mogą prosić jakiegoś księdza o odprawienie nabożeństwa. Rząd zrezygnował.

Na uwagę zasługuje pewien rys w postępowaniu Księdza Kardynała świadczący o tym, jak pojmował swą godność kardynalską. Chodzi o jego przeświadczenie, że należy do dworu papieskiego, z czego wynika pewna postawa. Otóż dość często byłem z różnymi sprawami jako rektor KUL-u u Księdza Kardynała. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek prosił mnie, bym został na obiedzie. Pewnego razu, gdy byłem u niego, zaprosił mnie na obiad i w czasie obiadu wręczył mi dokument Stolicy Apostolskiej, mianujący mnie prałatem domowym Jego Świątobliwości. Wspomniał przy tym, że tym samym należę do dworu papieskiego. Od tego czasu nie zdarzyło się ani jeden raz, bym był u niego na audiencji, a nie byłbym proszony na obiad. Za każdym razem, nawet gdy audiencję miałem wcześniej, prosił mnie na obiad. Pojmował w ten sposób godność kardynalską i przynależność do dworu papieskiego.

Szczególnie serdecznie przyjął mnie na ostatniej audiencji, zresztą zawsze przyjmował mnie serdecznie, ale to ostatnie przyjęcie na audiencji było wyjątkowo serdeczne. Gdy wchodziłem, otworzył ramiona i serdecznie mnie uściskał, wyrażając radość, że przyszedłem. Nie wiedziałem, że była to ostatnia moja audiencja u ks. kardynała Augusta Hlonda.

Mam go w pamięci jako wyjątkowo dobrego, opanowanego, cierpliwego Szefa, jako wielkiego Patriotę, przede wszystkim jako biskupa oddanego całkowicie Bogu i Kościołowi oraz Stolicy Apostolskiej, jako człowieka o szerokich horyzontach, patrzącego daleko w przyszłość, człowieka żywej wiary, przekonany i wciąż powtarzający, że Bóg wkrótce ukarze świat za te liczne grzechy i odstępstwa od Boga, człowiek liczący się bardzo z działaniem Boga w świecie, podkreślający również działanie szatana.

Hojność. Gdy ks. kardynał Hlond był na Warmii jako gość ks. administratora apostolskiego Teodora Benscha, z którym spędziłem prawie całą okupację pod jednym dachem w Krężnicy Jarej pod Lublinem, zadecydowaliśmy z ks. Benschem, że Ks. Prymas odwiedzi również obóz w Smołowie (w Smolanach) mniej więcej na połowie drogi pomiędzy Olsztynem a Lidzbarkiem. Na obozie było około 250 osób; głównie byli to studenci KUL-u, ale była tam również młodzież akademicka – chociaż nieliczna – z Warszawy oraz wykładowcy i pracownicy administracji KUL-u, często wraz z rodzinami.

Chcieliśmy Księdza Kardynała godnie przyjąć i urządzić ognisko. Był tam dawny pałac letni biskupów warmińskich oraz pałacyk nowszy byłego właściciela Niemca.

Na wieczór sprowadziłem chór akademicki KUL-u z Lublina (około 80-100 osób). Ks. administrator apostolski Bensch dał auto ciężarowe i na nim pianino. O zmroku zaczęło się ognisko. Wypadło bardzo dobrze. Chór śpiewał m.in. walc Straussa. Przechodzę do rzeczy, o którą mi chodzi. Po zakończeniu wieczoru, gdy Księdza Kardynała odprowadzałem do jego pokoju w domku b. ogrodnika, podziękował i zaznaczył: “Nie myślałem, że tutaj tak pięknie i że tak wspaniale to wypadnie. Wówczas wręczył mi 1000 (tysiąc) dolarów.

Pewna grupa młodych pań urządzała obóz dla młodzieży żeńskiej. Zabrakło mi środków na dalsze prowazenie obozu. Wówczas jedna z organizatorek p. J.M. pojechała do Księdza Kardynała i przedstawiła mu ich przykrą sytuację. Ksiądz Prymas musiał zapytać, na co liczą. Wnioskuję to z jej odpowiedzi i gestu Księdza Kardynała. Słowa petentki: “Liczymy na Opatrzność Boską”. Na to odpowiada Ksiądz Kardynał: “To niech ja będę tą ręką Opatrzności”. I wręczył jej tysiąc dolarów.

Przytoczę trzy wypadki.

a) Powyżej wspomniałem, że Ksiądz Prymas czuł się zmuszonym ukarać ks. W. Był zmuszony, gdyż skarga przyszła z kuratorium szkolnego. Ów ksiądz był prefektem (katechetą) w gimnazjum męskim. Ksiądz Kardynał nie pozostawił go swemu losowi. Nie znam szczegółów jego pokuty, ale wiem, że dzięki Księdzu Kardynałowi pojechał do jednego z krajów skandynawskich, gdzie bardzo owocnie pracował.

b) Kiedyś rozmowa z Księdzem Kardynałem zeszła na sprawę ks.Wittiga, byłego profesora Uniwersytetu Wrocławskiego, wybitnego patrologa. Wziął ślub cywilny i miał czworo dzieci. W starszym wieku chciał się pojednać z Kościołem. Zwrócił się do swego biskupa ordynariusza we Wrocławiu. Był nim chyba ks. kardynał Bertram, ale tego kto nim był, nie jestem pewien. Ks. Biskupowi wrocławskiemu nie udało się w Stolicy Apostolskiej nic załatwić. Ks. Wittig zwrócił się więc do ks. kardynała Hlonda z prośbą o pomoc i umożliwienie mu pojednania się z Kościołem. Ks. kardynał Hlond zajął się jego sprawą, tak że mógł się pojednać z Kościołem i przystępować do sakramentów św. Wiem o tym z ust samego ks. kardynała Hlonda.

c) Wreszcie pragnę przedstawić sprawę ks. Władysława Farona. Tłumaczę dosłownie z niemieckiego opis jego nawrócenia, dokonany przez niego samego.

Był on księdzem katolickim przez kilka lat (od 1917-1924). Gdy władza duchowna chciała go przenieść na inną parafię, ale ludzie parafii, w której pracował, nie chcieli go puścić i zbuntowali się (w r. 1924). Rozruchy były takie, że wkroczyła nawet policja i wojsko. On sam został zasuspensowany. Zbuntował się i zaczął odprawiać Mszę św. na sposób starokatolicki. W r. 1930 został w Krakowie przez biskupa starokatolickiego Jasińskiego konsekrowany na biskupa. Został następnie w r. 1932 mianowany arcybiskupem. W czasie wojny został aresztowany przez Gestapo, ale udało mu się zbiec. Zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia. W swym niepokoju duchowym zwrócił się do księży jezuitów. Dalej tłumaczę dosłownie – “Dzięki ich pośrednictwu było mi możliwe nawiązać kontakt z Jego Eminencją kardynałem Hlondem i znalazłem serdeczne, i ojcowskie zrozumienie”. Odprawia wraz z towarzyszami rekolekcje ośmiodniowe na Jasnej Górze i pisze: “Biskupi polscy, na czele z obu kardynałami Hlondem i Sapiehą, ku naszej największej radości znowu uznali nas za księży rzymskokatolickich” (Bruno Schafer, Sie hoerten seine Stimme, Zeugnisse vom Gottsuchern unserer Zeit, Luzern, t. II, 1952, str. 243-248).

Zaufanie ze strony Stolicy Apostolskiej

Następną rzecz słyszałem z ust samego ks. kardynała Hlonda i chyba, gdy chodzi o koniec tej sprawy od jednego z jego najbliższych współpracowników.

Ks. kardynał Hlond czy dawał wywiady, czy umieszczał artykuły w gazecie wychodzącej W Wiedniu “Reichspost”. Nie gwarantuję za ścisłość, co do nazwy tej gazety. Wobec tego, pewnego razu prosił go papież Pius XI, by napisał artykuł i umieścił w prasie czy w czasopiśmie francuskim. Pius XI był bowiem zaniepokojony pewnymi przejawami, mającymi swe odbicie w prasie czy w czasopismach, ducha radykalizmu wśród ojców dominikanów francuskich. Papież prosił Księdza Kardynała o napisanie artykułu, który by prostował twierdzenie owych teologów, czy im się przeciwstawił. Pamiętam, że czasopismo, w którym Ksiądz Prymas chciał umieścić artykuł, odmówiło; podobnie uczyniły inne poważne czasopisma. Wreszcie, o ile dobrze pamiętam, udało się wreszcie umieścić w jakimś drugorzędnym czy trzeciorzędnym piśmie i to opłacając druk.

Archiwum Ośrodka Postulatorskiego Kard. Augusta Hlonda w Poznaniu